Rafał Górski

Bez Państwa

Demokracja uczestnicząca w działaniu

2009

      Bez państwa, czyli jak zdemokratyzować demokrację

        Koniak i Demokracja

        Państwo bez państwa

        Rewolucja amerykańska i rząd przedstawicielski

        Populizm albo towarowy fetyszyzm demokracji parlamentarnej

        Co robić?

    Polityka bez polityków: demokracja uczestnicząca i walki społeczne w samorządach lokalnych

      Po odejściu od urny reklamacja nie jest uwzględniania

      Przy urnie czy na zebraniu?

      Realutopia w Porto Alegre

      Hydrodemokracja w stanie Rio Grande do Sul

      Partycypacja wyceniona na 30 złotych

      Partyzancka samorządność

      Demokracja uczestnicząca i anarchizm

      Samorząd jako permamentna opozycja: anarchiści w Spezzano Albanese

      Krytyka demokracji uczestniczącej

    Demokracja pracownicza

      Demokracja pracownicza i strajk czynny

      Krytyka samorządności pracowniczej

      Nie ma samorządności bez solidarności

      Od kooperatywy do korporacji

      Komunalizacja zamiast prywatyzacji

      Rewolucja to więcej niż nowe procedury

    Sprawiedliwość bez państwa: od sądów ludowych do kryminologii radykalnej

      Temida nie jest ślepa

      Monopol państwa przełamany

      Kwestia wyboru

      Geneza sprawiedliwości niepaństwowej

      Kryminologia radykalna

      Samorządność prawna wobec instytucji państwa

      I ty zostaniesz aresztowany

      Alternatywy dla państwowego aparatu represji

Bez państwa, czyli jak zdemokratyzować demokrację

Koniak i Demokracja

„Demokracja” to termin, którego ekstensja jest współcześnie tak duża, że jego znaczenie stało się niemalże puste. Oznaczać może cały szereg praktyk i idei, które ze źródłowym sensem demokracji jako sposobu organizacji życia politycznego mają niewiele – lub zgoła nic wspólnego: od pewnej formy wyłaniania władzy politycznej, poprzez wspieranie egalitaryzmu i walkę o prawa człowieka, aż po emancypację mniejszości seksualnych, równouprawnienie płci, świeckość państwa, prawa mniejszości etnicznych i religijnych w społeczeństwie wielokulturowym, a nawet walkę z ustawą lustracyjną. Jest tak między innymi dlatego, że mówiąc „demokracja”, mamy najczęściej na myśli demokrację liberalną, a więc nowoczesny mariaż procedur demokratycznych z ideologią liberalizmu, przyjmujący instytucjonalną postać demokracji parlamentarnej. Niezależnie od tego, o jaką jej wersję chodzi – system prezydencki, parlamentarny czy mieszany, z parlamentem jedno- lub dwuizbowym – idea leżąca u jej podstaw pozostaje taka sama: domniemana suwerenność ludu, zwanego w mniej patetyczny sposób wyborcami, realizująca się poprzez wyłonienie przedstawicieli, którzy w konstytucyjnym okresie sprawowania władzy działają ograniczeni jedynie ramami prawa. Suweren może wypowiedzieć się również w referendach, które jednak, z wyjątkiem kilku krajów, w demokracjach parlamentarnych organizowane są rzadko, a w niektórych państwach, jak np. w USA (na szczeblu federalnym) – nigdy.

Takie rozumienie demokracji całkowicie zniewoliło naszą wyobraźnię polityczną. Jest ono jednak bardzo problematyczne. Przypomina dowcip znany z czasów PRL: „Co to jest koniak? Napój klasy robotniczej konsumowany us-tami jej najznamienitszych przedstawicieli”. W demokracji parlamentarnej suwerenność ludu, realizowana w praktyce przez jej „najznamienitszych przedstawicieli”, to niewiele więcej niż taki właśnie PRL-owski koniak. Z tego i kilku innych powodów przekonanie, że demokracja parlamentar-na stanowi raczej zaprzeczenie ideałów demokratycznych niż ich realizację, nie jest pozbawione podstaw. Argumenty owo przekonanie wspierające stają się szczególnie wyraź-ne, gdy system demokracji parlamentarnej skontrastujemy z założeniami i funkcjonowaniem demokracji w jej pierw-szym znanym nam historycznie wcieleniu, a mianowicie z demokracją grecką.

Państwo bez państwa

Władza w demokracji ateńskiej podzielona była między kilka instytucji[1]. Najważniejszą rolę odgrywała eklezja, czyli zgromadzenie ludowe, w którego pracach uczestniczyć mogli wszyscy pełnoprawni obywatele Aten – a więc wolni mężczyź-ni w wieku powyżej dwudziestu lat – niezależnie od stanu majątkowego. Eklezja podejmowała decyzje we wszystkich waż-nych sprawach polis (polityka zagraniczna, kwestie wojskowe, nadawanie obywatelstwa, regulacje dotyczące metojków itp.) i wybierała tych urzędników, których nie losowano (przede wszystkim strategów). W czasie zebrania każdy obywatel miał prawo zabrać głos i przedstawić wniosek, który był następnie dyskutowany. Liczba obecnych niezbędna do podejmowania szczególnie ważnych decyzji wynosiła 6 tys.

Od V w. p.n.e. najwyższym organem władzy państwowej była Rada Pięciuset. Kierowała ona administracją, kontrolu-jąc urzędników, oraz pracami eklezji, ustalając porządek jej obrad. Przygotowywała też wnioski pod głosowanie, zajmo-wała się polityką zagraniczną, między innymi przyjmując posłów, rozpatrywała skargi obywateli i osądzała niektóre przestępstwa. W jej pracach uczestniczyli obywatele Aten, którzy ukończyli trzydziesty rok życia i zostali wyłonieni poprzez losowanie spośród ludności fyl, podstawowych jednostek terytorialnych (każdy obywatel mógł być wybrany tylko dwa razy, co zapewniało stałą rotację i dostęp do Rady wszystkim obywatelom).

Osobną strukturę tworzyli archonci, czyli dosłownie „ci, którzy rządzą”. Ich kolegium składało się z dziewięciu osób (w V w. p.n.e. uzupełniono je o sekretarza) i było naj-pierw wybierane na rok przez eklezję, a potem l o s o w a n e spośród jej członków. Archonci początkowo zajmowali się kierowaniem sprawami państwowymi, ale w V w. p.n.e. utra-cili swoją pozycję na rzecz strategów i ich znaczenie polityczne uległo ograniczeniu. Po zakończeniu pełnienia urzędu (można go było sprawować tylko jeden raz) wchodzili dożywotnio do areopagu.

Drugie kolegium tworzyło dziesięciu strategów. Począt-kowo byli to dowódcy wojskowi, z czasem przejęli rolę polityczną i obowiązki archontów. Kierowali sprawami państwo-wymi. Wybierała ich eklezja.

Instytucją o wiele starszą niż reformy Solona i Kleiste-nesa był areopag, czyli rada. W czasach arystokratycznych stanowił główny organ władzy i wtedy też miał największe znaczenie. W okresie demokratycznym w jego skład wcho-dzili byli archonci. W połowie V w. p.n.e. jego kompetencje zostały ograniczone do sądownictwa w sprawach dotyczą-cych rozlewu krwi i świętokradztwa oraz kontroli zgodności działań innych organów władzy z prawem. Jego pozostałe uprawnienia przejęły Rada Pięciuset, eklezja i heliaja.

W Atenach istniały dwa rodzaje sądów. Heliaja, czyli sąd przysięgłych, zwany był też Sądem Ludowym i stanowił najwyższy organ wymiaru sprawiedliwości. Został ustano-wiony przez Solona. Heliaja składała się z 6 tys. sędziów wybieranych d r o g ą l o s o w a n i a, po sześciuset z każdej fyli. Spośród nich powoływano mniejsze komplety sędziow-skie, liczące od 201 do 1 501 członków. Heliaja sądziła sprawy publiczne i prywatne. Odgrywała także ważną rolę politycz-ną: orzekała, czy nowo uchwalone ustawy nie są sprzeczne z obowiązującymi przepisami prawnymi, oraz wydawała wy-roki w sprawach urzędników oskarżonych o nadużycia. Dru-gi sąd to ostracyzm, czyli sąd skorupkowy. Nie był on osobną instytucją, ale jednym z uprawnień eklezji. Zajmował się ka-raniem osób podejrzanych o działalność zagrażającą ustrojo-wi państwa.

Grecki system demokratyczny był z dzisiejszego punk-tu widzenia konstrukcją osobliwą. Jak zauważyła Hannah Arendt, według współczesnych kryteriów greckiej polis nie można nazwać państwem, ponieważ nie istniał w niej podział na rządzących i rządzonych[2]. Demokracja ateńska była też systemem politycznym o bardzo wysokim stopniu party-cypacji obywateli w życiu publicznym. Perykles podkreślał w słynnej mowie pogrzebowej na cześć bohaterów wojny pe-loponeskiej, że „[…] ci sami ludzie, którzy zajmują się spra-wami państwa, zajmują się także swymi osobistymi, a ci, któ-rzy ograniczają się tylko do swego rzemiosła, znają się także na polityce. Je s t e ś m y n a r o d e m, k t ó r y j e d n o s t k ę n i e i n t e r e s u j ą c ą s i ę ż y c i e m p a ń s t w a u w a ż a n i e z a b i e r n ą, a l e z a n i e u ż y t e c z n ą [podkreślenieJ.S.]”[3]. Grecy nie traktowali udziału w rządzeniu państwem jako przy-wileju dostępnego wybranej elicie, ale uznawali go za prawo i obowiązek k a ż d e g o obywatela. Nie chodziło jednak by-najmniej o spełnianie zobowiązań wobec wspólnoty, analo-gicznie do tych, przez które, poprzez odwołanie do patrio-tyzmu, uzasadnia się dziś moralny obowiązek uczestnictwa w wyborach. Grecy zdawali sobie sprawę z ważnej roli, jaką odgrywa wspólnota, jednak ich perspektywę polityczną ce-chował istotny indywidualizm. Człowiek winien angażować się w sprawy publiczne, ponieważ tylko w ten sposób może osiągnąć pełną samorealizację. Ten, kto nie bierze udziału w rządzeniu, musi i tak podporządkowywać się decyzjom podjętym przez innych. Staje się zatem p r z e d m i o t e m władzy, nie będąc jej p o d m i o t e m. Dla Greków bardzo ważnym ideałem była natomiast autarkia, czyli rodzaj au-tonomii, samowystarczalności i niezależności od wpływów zewnętrznych. Demokratyczne państwo stanowiło najwyższą realizację tego ideału zarówno na poziomie politycznym, jak i etycznym. Arystoteles pisał: „pełna w końcu wspólnota stworzona z większej liczby gmin wiejskich, która niejako już o s i ą g n ę ł a k r e s w s z e c h s t r o n n e j s a m o w y - s t a r c z a l n o ś c i, jest państwem [podkreślenie J.S.]”[4]. Au-tarkia państwa nie była jednak celem samym w sobie i miała raczej stworzyć dla obywateli pole do „pięknych czynów ludzkich” (kalokagathía)[5]. Każda jednostka była więc zobo-wiązana do uczestnictwa w życiu publicznym w imię włas-nej samorealizacji.

Demokracja grecka miała jedną ważną cechę, która bywa w dzisiejszych omówieniach pomijana lub traktowana jako rodzaj kuriozum. Tych, którzy mieli zająć kluczowe stano-wiska w państwie – a więc członków Rady Pięciuset, rady archontów, sędziów heliaji – nie wybierano w powszechnym głosowaniu, ale l o s o w a n o. Jakkolwiek dziwne lub absur-dalne może się to wydawać, podobna strategia ma bardzo dobre uzasadnienie merytoryczne. Grecy uważali, że demo-kracja łatwo ulega zwyrodnieniu, przekształcając się w oli-garchię, arystokrację lub władzę demagogów. Wybieranie urzędników otwiera w tym względzie niebezpieczną furtkę i daje początek partyjniactwu, manipulacjom, demagogii, oportunistycznym sojuszom wyborczym i innym chorobom, które współcześnie trawią ustroje polityczne wielu krajów. Żądza władzy, znajdująca kulminację w despotyzmie, któ-rego jak ognia bali się Grecy, degeneruje każdy system, jeśli tylko da jej się taką możliwość. Losowy wybór urzędników w dobry sposób usuwał te niebezpieczeństwa. Ze względu na cykliczną zmianę składu najważniejszych organów wła-dzy wiadomo było, że każdy obywatel będzie w końcu pełnił jakąś funkcję (było to obowiązkowe), ale jaką i kiedy, o tym decydował tylko przypadek.

Druga przyczyna, dla której w Atenach losowano, a nie wybierano urzędników, ma związek z kwestią samorządno-ści, czy też – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – suwerenności. Demokracja miała być systemem, który zapewniał najwięk-szą możliwą autarkię zarówno państwu, jak i obywatelom. Ateńczycy chcieli więc mieć pewność, że decyzje podejmo-wane są zgodnie z ich wolą. Rozstrzyganie każdej kwestii w formie całkowicie uczestniczącej, a więc w powszechnej debacie i głosowaniu, byłoby jednak niezwykle trudne, cza-sochłonne i mało wydajne. Istnienie przedstawicieli było konieczne. Grecy uważali jednak, że ich wybór poprzez głosowanie nie tylko wiąże się ze wszystkimi przedstawio-nymi powyżej zagrożeniami, ale nie daje żadnej gwarancji, że wybrani reprezentanci będą rzeczywiście realizowali wolę wyborców. Oddając głos na przedstawiciela ze świadomoś-cią, że przez okres, gdy rządzi, nie można kontrolować jego decyzji, człowiek de facto p o z b y w a s i ę swojej suweren-ności, a więc z własnej woli oddala się od samorządnoś-ci i autarkii. W pierwszej chwili wydaje się, że losowanie wcale tego problemu nie rozwiązuje, a jednak faktem jest, iż wybrana losowo grupa pięciuset radnych spośród kilku tysięcy obywateli jest jej wierną statystyczną reprezentacją w takim sensie, w jakim losowa próba około tysiąca Pola-ków może w reprezentatywny sposób odzwierciedlać opi-nię całego narodu. Oznacza to, że dzięki losowaniu zestaw opinii, interesów, przekonań, pragnień i celów obecny w Ra-dzie odzwierciedlał podobny rozkład w całej społeczności. W ten sposób nie pojawia się, jak w przypadku wyborów, ryzyko, że ci, którzy są bogatsi, bardziej elokwentni lub ładniejsi, mają większą szansę na wybór, niż wynikałoby to z rozmiarów grupy, którą reprezentują. Przy losowym wyborze Rady można bezpiecznie założyć, że jeśli będzie ona po prostu rządzić tak, jak uważa za słuszne, to jej rządy okażą się zgodne z wolą obywateli. Nie ma na to oczywiście stuprocentowej gwarancji, a jednak, zdaniem Ateńczyków, był to n a j l e p s z y m o ż l i w y sposób przeniesienia woli ludu na postępowanie Rady[6].

Gdy rozważamy podobny sposób organizacji ustrojowej państwa, pojawia się istotna wątpliwość: jeśli zdecydujemy się na losowanie, co zagwarantuje kompetencje wybranych tą drogą urzędników? Problem ten nie ma prostego rozwią-zania. Jest faktycznie możliwe, że na bardzo ważnym stano-wisku znajdzie się osoba pozbawiona kompetencji do rządze-nia. Nie jest to jednak problem samego systemu wyłaniania urzędników, ale rządów powszechnych w ogóle. Słabość tę eksploatowali zwolennicy paternalizmu, tacy jak Platon, któ-rzy uważali, że nie można w sprawach rządzenia odwoływać się do woli ludu, ponieważ lud jest głupi i rządzić powinni mędrcy. Wybór urzędników na drodze głosowania tylko częś-ciowo i pozornie usuwa to ograniczenie. Prezydent Stanów Zjednoczonych George W. Bush wybrany, jak twierdzą nie-którzy, w powszechnych wyborach, nie dał się nigdy poznać jako champion intelektu. Przykładów nie trzeba zresztą szu-kać tak daleko. Ilu posłów Samoobrony posiada kompetencje niezbędne do pełnienia ważnych funkcji państwowych? Nie-wielu lub żaden. Konserwatywnie nastawieni komentatorzy ustrojów przedstawicielskich, jak na przykład Tocqueville, argumentowali nawet, że jednostki wybitne mają w nich mniejsze niż przeciętni szanse na dostęp do eksponowanych stanowisk, ponieważ ludzie będą wybierać raczej podobnych sobie niż lepszych. Nie jest to opinia całkowicie bezpodstaw-na, chociaż wnioski, jakie wyciągają z tego konserwatyści, niekoniecznie muszą być prawdziwe.

Nawet na tle historii starożytnej, nie mówiąc o całej hi-storii ludzkości, demokracja grecka była krótkim epizodem. Jej podwaliny położył Solon w 594 r. p.n.e., jednak po jego śmierci, w latach 546–510 p.n.e., nastał okres wojen i chao-su. Dopiero reformy Kleistenesa, przeprowadzone w okoli-cach roku 507 p.n.e., ostatecznie ukonstytuowały ustrój de-mokratyczny. Kres demokracji nastąpił pod koniec IV w., kiedy po wielu wyczerpujących wojnach Grecja wkroczyła w fazę definitywnego upadku. Mówimy więc o okresie obejmującym m n i e j w i ę c e j d w a w i e k i. Demokra-cja była ewenementem nie tylko historycznym, ale również geograficznym – poza Peloponezem i greckimi koloniami istniały w tamtym okresie tylko mniej lub bardziej despo-tyczne formy jedynowładztwa. Dlatego Grecy uważali się za cywilizowaną elitę wolnych ludzi otoczoną morzem despo-tycznego barbarzyństwa.

Dla kształtowania się demokracji istotny był fakt, że So-lon, pierwszy demokratyczny reformator starożytności, wcho-dząc w skład kolegium dziewięciu archontów, nie należał do arystokracji i rządził z woli ludu ateńskiego. Stworzona przez niego konstytucja była próbą złagodzenia wcześniejszych praw Drakona i stworzenia systemu pośredniego pomiędzy arystokracją, oligarchią i demokracją. Zmniejszył uprawnie-nia tradycyjnych instytucji arystokratycznych, jak areopag i rada archontów, zwiększył natomiast – demokratycznych, w tym głównie sądów. Za jego najważniejsze osiągnięcie uwa-ża się jednak powołanie Rady Czterystu (później przekształconej przez Kleistenesa w Radę Pięciuset). Jak twierdzą dzi-siejsi komentatorzy, jest to „pierwsza świadoma, precyzyj-na i dająca się ściśle określić w czasie polityczna innowacja w historii Europy”[7]. Miała ogromne znaczenie, ponieważ po raz pierwszy wprowadzała „trzecią siłę” – obdarzoną władzą instytucję pośrednią, działającą pomiędzy trady-cyjnie sprawującą władzę arystokratyczną elitą a całą resztą zwyczajnych obywateli.

Do nowej Rady łatwiejszy dostęp mieli bogaci i dlate-go stworzony przez Solona ustrój nazywa się dzisiaj raczej timokracją niż demokracją. Pojawienie się trzeciej siły puś-ciło jednak w ruch maszynę reform, które do ostatecznych konsekwencji doprowadził prawie wiek później Kleistenes. Nowy porządek polityczny nie powstał więc nagle, ale ro-dził się s t o p n i o w o poprzez s z e r e g r o z ł o ż o n y c h w c z a s i e r e f o r m. Nie zmienia to faktu, że działania zarówno Solona, jak i Kleistenesa miały charakter z e - r w a n i a, tworząc zupełnie nową rzeczywistość. Reformy Solona podzieliły Ateńczyków na cztery nowe klasy spo-łeczne, natomiast Kleistenes wprowadził zmiany w struk-turze administracyjnej, tworząc nowe plemiona i fyle. Herodot, komentując ten ruch, twierdzi, że Kleisteneso-wi nie chodziło wcale o oddanie władzy w ręce ludu, ale o osłabienie tradycyjnej arystokracji, z którą toczył walkę o przejęcie steru rządów po okresie wojen i chaosu. Jego reformy miały cel głównie militarny: w razie wojny uła-twić szybką mobilizację dużej grupy obywateli. Nie jest też wykluczone, że został zainspirowany formami organizacji społecznej, które pojawiały się już w historii ludzkości. Polis z demokratycznym ustrojem istniały prawdopodobnie wcześniej w Mezopotamii[8]. Kleistenes miał więc moty-wację pragmatyczną, ale to właśnie jest interesujące: demo-kracja odniosła w Grecji wielki sukces, ponieważ okazała się bardzo sprawną i efektywną formą organizacji społeczeń-stwa. Najważniejszym pojedynczym czynnikiem o charak-terze społeczno-kulturowym, który umocnił ateńską demo-krację i uczynił ją tak świetnie działającym systemem, był w y s o k i s t o p i e ń p a r t y c y p a c j i o b y w a t e l i w ż y - c i u p u b l i c z n y m. Perykles mógł nazwać Greków naro-dem, „który jednostkę nieinteresującą się życiem państwa uważa nie za bierną, ale za nieużyteczną”, ponieważ znako-mita większość obywateli aktywnie się tym życiem intereso-wała.

Rewolucja amerykańska i rząd przedstawicielski

Aż do końca XVIII w. demokracja nie ma właściwie żad-nej historii, jeśli pod słowem tym rozumiemy systematycz-ny i ciągły rozwój. Wraz z upadkiem starożytnej Grecji jej ustrój poszedł w całkowite zapomnienie. Rzymska republika, włoskie państwa-miasta w XII w., ruch Lewelerów w siedem-nastowiecznej Anglii czy pewne formy „rządów ludu” istnie-jące na północy Europy przynajmniej od VII w. (zgroma-dzenia ludowe zwane Ting[9]), to co najwyżej sporadyczne, (quasi)demokratyczne epizody, nie połączone wzajemnymi związkami, nie mówiąc już o wywieraniu jakiegokolwiek wpływu. Dopiero pod koniec XVIII w. ideały demokra-tyczne wróciły na trwałe do politycznej rozgrywki. Stało się tak dzięki rewolucji amerykańskiej, która powoła do życia instytucje polityczne znane dzisiaj pod nazwą „demokracji parlamentarnej”. W tym wydarzeniu należy też doszu-kiwać się źródeł politycznej nowoczesności jako z r e a l i - z o w a n e g o p r o j e k t u. Wielka Burżuazyjna Rewolucja Francuska z wypisanymi na sztandarach hasłami wolności, równości i braterstwa pozostaje raczej projektem niedokoń-czonym, rodzajem ideologicznego naddatku ustanawiają-cego utopię, do której rzeczywistość nie jest jednak wciąż w stanie dorosnąć. Nie chcę tu bynajmniej bagatelizować ani roli rewolucji francuskiej, ani tym bardziej znaczenia jej ideałów, jest jednak historycznym faktem, że to właśnie ratyfikowana w 1788 r. Konstytucja Stanów Zjednoczonych, będąca uwieńczeniem procesu emancypacji kolonistów spod rządów brytyjskiej Korony, wprowadza j a k o ś c i o w o n o - w y model systemu politycznego, którego nie znano wcześ-niej. Był to system przedstawicielski oparty na maksymalnie inkluzywnym obywatelstwie[10]. James Mill nazwał go „największym odkryciem naszych czasów”[11]. Ustrój ten próbo-wał połączyć wywodzącą się z europejskiego średniowiecza tradycję instytucji przedstawicielskich ze starożytną ideą rządów ludu. Powstał jako reprodukcja angielskiego sy-stemu podziału władzy, sięgającego swoją historią XIII w., gdy ustanowiona została Magna Carta. Niektóre jej zapisy dosłownie przekopiowano w ustawach zasadniczych kilku amerykańskich stanów, jednocześnie eliminując wady mo-narchii.

Twórcom amerykańskiej konstytucji przyświecały dwie zasadnicze idee: po pierwsze, stworzenie systemu, który bę-dzie gwarantował obywatelom w o l n o ś ć, r ó w n o ś ć oraz u d z i a ł w r z ą d z i e i, po drugie, zabezpieczenie go przed d e s p o t y c z n y m i z a k u s a m i ludzi będących przy wła-dzy. To ostatnie stanowiło niebezpieczeństwo, któremu członkowie amerykańskiej Konwencji Konstytucyjnej ob-radującej w 1787 r. poświęcili szczególną uwagę. Benjamin Franklin mówił wtedy: „Panowie, są dwie namiętności, któ-re mają potężny wpływ na ludzkie sprawy, a są to ambicja i chciwość, miłość do władzy i miłość do pieniędzy”[12]. Inny delegat, George Mason, dodał: „Z ludzkiej natury wynika, że możemy być pewni, iż ci, którzy mają władzę w swoich rękach, będą zawsze, jeżeli tylko będą mogli, starali się ją po-większyć”[13]. Konstytucja amerykańska jest próbą odpowiedzi na pytanie: Jak do tego nie dopuścić? Rozwiązanie problemu przyjmuje postać trojaką.

Po pierwsze, gwarancją ograniczenia władzy są regular-ne, wolne i powszechne w y b o r y. Postulat ten jest wyni-kiem obawy, że wpisane w naturę człowieka chciwość i am-bicja będą podkopywały inkluzywny porządek i sprawiały, że każdy rząd – niezależnie od deklaracji – będzie ciążył w stronę despotyzmu. W przeciwieństwie do Greków, któ-rzy w udziale we władzy widzieli pozytywną afirmację auto-nomii jako istoty człowieka, u podstaw rozumowania poli-tycznego leży tu raczej rodzaj a n t r o p o l o g i i n e g a t y w - n e j, najlepiej wyrażonej w znanym powiedzeniu Lorda Ac-tona, który twierdził, że „każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie”. Wybory to sposób na ograniczenie deprawacji władzy poprzez ustanowienie jej czasowych granic.

To jednak zbyt mało. Twórcy amerykańskiej konstytucji uznali, że aby skutecznie kontrolować władzę, trzeba ją r o z - b i ć. Przede wszystkim poprzez oddzielenie, zgodnie z pos-tulatem Monteskiusza, władzy u s t a w o d a w c z e j, w y k o - n a w c z e j i s ą d o w n i c z e j. Kompetencje te rozdzielono odpowiednio między Kongres wraz z Senatem, Prezydenta i Sąd Najwyższy. Pierwsze dwie instytucje stanowią prze-kształconą formę angielskiej Izby Gmin i Izby Lordów, na-tomiast prezydent jest odpowiednikiem monarchy. Rozumo-wanie Monteskiusza, leżące u podstaw powyższego podziału, zakłada, że „kompromis między tymi […] siłami dokona się na korzyść wolności obywateli”[14]. Podkreślał to jeden z ojców założycieli amerykańskiej federacji, James Madison:

Lud nigdy sam z własnej woli nie zdradzi swoich interesów, mogą one jednak zostać zdradzone przez jego przedstawicieli. Niebezpieczeń-stwo to będzie większe, jeśli cała władza […] spocznie w rękach jednej instytucji, niż w wypadku, gdy rządzenie sprawami publicznymi będzie wymagało współpracy między odseparowanymi i niezależnymi organami władzy[15].

Konstytucja amerykańska nakłada władzy jeszcze jeden kaganiec. Rząd ograniczony jest nie tylko c z a s o w o po-przez wybory i s t r u k t u r a l n i e przez trójpodział władz, ale również p r z e s t r z e n n i e, dzięki niezależności władzy stanowej i federalnej. Stany Zjednoczone powstały jako fede-racja samodzielnych i politycznie suwerennych organizmów politycznych, jakimi były stany. Konstytucja to rodzaj umo-wy pomiędzy nimi, w której zgadzają się oddać część swojej suwerenności, zachowując jednak szereg prerogatyw (zwłasz-cza w stanowieniu prawa), które nie mogą być przejęte przez żaden organ centralny. Podział ten ma być dalszym hamul-cem chroniącym przed totalitarnymi zakusami przywódców. Ta cecha amerykańskiej konstytucji najbardziej fascynowała Tocqueville’a, który pisał, że w ten sposób totalitarne zapędy władzy centralnej „rozbijają się o prawo stanowe, jak fala o przybrzeżne skały”[16]. Dodatkowo na poziomie każdego stanu powtórzone są struktury podziału władzy cechujące system federalny (gubernator, lokalne ciała ustawodawcze itd.), co sprawia, że całkowite skupienie władzy politycznej w rękach jednej osoby jest właściwie niemożliwe. Wyma-gałoby jednoczesnego przejęcia kontroli nad Kongresem, Se-natem, urzędem Prezydenta, Sądem Najwyższym i władzami każdego stanu.

Nie wszystkie założenia leżące u podstaw amerykań-skiej konstytucji – jak na przykład równość czy powszechny udział we władzy – zostały rzeczywiście zrealizowane. Ale wbrew pozorom nie wszystkie miały być zrealizowane, a w każdym razie nie w takim sensie, w jakim naiwnie pojmuje się ustrój Stanów Zjednoczonych. O kraju tym mówi się, że jest najpełniejszym w historii ucieleśnieniem idei demo-kratycznych i najwspanialej działającą demokracją, rzadko wspominając fakt, iż w opinii ojców założycieli USA n i e m i a ł o b y ć p a ń s t w e m d e m o k r a t y c z n y m, ale re-publikańskim. James Madison miał o demokracji bardzo złe zdanie. Uważał, że w łatwy sposób łamie ona prawa jed-nostki i prowadzi do nieoświeconej tyranii większości. Na łamach „The Federalist” pisał:

Demokracje były zawsze areną zamieszek i sporów. Nie respektowały indywidualnego bezpieczeństwa i praw własności. Ich żywot był generalnie krótki, a śmierć gwałtowna. Politycy, którzy wychwalali teoretyczną wyższość tych systemów, błędnie zakładali, że sprowadzając ludzkość do doskonałej równości politycznej, wprowadzają jednocześnie doskonałą równość własności, opinii i namiętności[17].

Madison uważał, że wyższość republiki polega na ujęciu władzy w „s y s t e m p r z e d s t a w i c i e l s k i”: nie rządzi nią lud, ale jego przedstawiciele. „Wielka różnica między demokracją a republiką polega na oddaniu w tej drugiej władzy w ręce małej grupy obywateli wybranych przez resz-tę”[18] – twierdził. Republika odznacza się „c a ł k o w i t y m w y ł ą c z e n i e m l u d u, w jego kolektywnej formie, z ja-kiegokolwiek udziału w rządzie [podkreślenie J.S.]”[19]; stąd też brak w USA ogólnokrajowych referendów.
Republikański system przedstawicielski miał w przeko-naniu jego twórców jedną wielką zaletę: temperował despo-tyczne i antyliberalne zapędy większości, jakich, zdaniem ojców założycieli, w demokracji nie da się poskromić. Madison pisał:

Są szczególne chwile w życiu publicznym, kiedy lud, stymulowany ja-kimiś nadzwyczajnymi namiętnościami lub złudnymi nadziejami czy też wprowadzony w błąd przez działających celowo manipulatorów, może podjąć działania, które później sam będzie przykładnie potępiał i głęboko ich żałował. W tych momentach, jakżesz cenna okaże się interwencja grupy umiarkowanych i cieszących się szacunkiem oby-wateli, która pozwoli zatrzymać zgubne działanie i oddalić cios, jaki lud mógłby sam sobie zadać do chwili, gdy rozum, sprawiedliwość i prawda znów obejmą władzę nad zbiorowym umysłem[20].

Dalej odwołuje się do przykładu starożytnej Grecji, czy-niąc aluzję do procesu Sokratesa:

Ilu gorzkich zawodów oszczędziliby sobie Ateńczycy, gdyby ich sy-stem rządów zawierał takie zabezpieczenie przed tyranią ich własnych namiętności. Uchroniłoby to ich przed ciążącym na całej społeczno-ści grzechem skazywania jednego dnia obywateli na śmierć po to, aby później stawiać im pomniki[21].

Podobnego zdania był inny protagonista amerykańskiej rewolucji, Aleksander Hamilton:

Nie można czytać historii drobnych republik Grecji i Italii, nie odczuwając przy tym grozy i niesmaku wobec wstrząsów, jakimi były ustawicznie miotane z powodu szybkiego następowania po sobie rewolucji, które utrzymywały je w stanie wiecznej oscylacji pomiędzy skrajnościami: tyranią i anarchią[22].

„Rząd przedstawicielski – twierdził Madison – rafinuje i poszerza publiczne przekonania, przepuszczając je przez filtr wąskiej grupy wybranych obywateli, których mądrość w najlepszy sposób rozpoznaje interesy kraju, a ich patriotyzm oraz umiłowanie pokoju czynią mniej prawdopodobnym poświęcenie jego dobra na rzecz chwilowych lub częścio-wych interesów”[23]. Wierzył przy tym, że wybrani przedsta-wiciele ludu będą „najprawdopodobniej mieli te cechy”[24]. Przekonanie to jest jednak wątpliwe, stanowi piętę Achil-lesową jego argumentacji i w ogólności tezy o wyższości re-publiki nad demokracją. Pisze o tym à propos sytuacji w Sta-nach Zjednoczonych Tocqueville:

Wielu ludzi […] wierzy, że jedną z zalet powszechnych wyborów jest powoływanie do władzy osób godnych społecznego zaufania.

Ludzie ci uważają, że lud nie potrafi co prawda rządzić się sam, zawsze jednak szczerze pragnie dobra państwa, a instynkt wskazuje mu osoby najbardziej zdatne do sprawowania władzy.

Co do mnie, muszę przyznać, że to, co widziałem w Ameryce, nie upoważnia mnie do głoszenia takiej opinii. Kiedy przyjechałem do Stanów Zjednoczonych, ze zdziwieniem stwierdziłem, do jakiego stop-nia pewne cnoty są tam częste u rządzonych, a rzadkie u rządzących. Stwierdzony jest fakt, że ludzie najbardziej wybitni są rzadko powo-ływani do pełnienia funkcji publicznych i należy uznać, że zaczęło się tak dziać od chwili, gdy demokracja osiągnęła pełny rozwój. Nie ulega wątpliwości, że rasa amerykańskich mężów stanu szczególnie skarlała w ciągu ostatniego półwiecza[25].

Jak w wielu innych przypadkach zaskakująca jest tu aktu-alność – pomimo upływu ponad 150 lat – opinii Tocque-ville’a, zwłaszcza wyrażonej w ostatnim zdaniu.

Spór, czy republika to faktycznie lepszy system organiza-cji władzy niż demokracja, tylko pozornie jest historyczną ciekawostką pozbawioną aktualności. W rzeczywistości ta właśnie sprawa, pomijana w dzisiejszych debatach, tak jak-by jej rozstrzygnięcie było oczywiste, stanowi sedno dyskusji nad dalszą demokratyzacją zarówno państw autorytarnych, jak i tych, które nazywa się demokratycznymi. W przywo-ływanych powyżej argumentach ojców założycieli rezonuje konserwatywny kryptopaternalizm. Dostrzec go można nie tylko w treści sądów wygłaszanych przez Madisona, ale rów-nież w retoryce i frazeologii, jakiej używa. Stosunek rządu przedstawicielskiego do ludu przypomina w jego opisie oj-cowską opiekę nad niezbyt rozsądnym, nieco rozwydrzonym i nieświadomym swoich działań dzieckiem. Światły rząd ma chronić lud przed samym sobą. Jest to przekonanie niebez-pieczne i głęboko antydemokratyczne. Jeśli nie wierzymy, że ludzie są zdolni do rządzenia sobą, nie ma w ogóle sensu żadne dążenie do demokratyzacji. Należy od razu zdać się na rządy filozofów, jak postulował Platon – ewentualnie na oświeconą dyktaturę.

Nie należy jednak sądzić, że w kształtowaniu amerykań-skiego ustroju doszło do błędu lub nieporozumienia. Osta-tecznym celem systemu opracowanego w USA, a obecnie za-instalowanego w wielu krajach świata, nie jest wcale zapew-nienie obywatelom suwerenności i samorządności, ale coś wręcz przeciwnego – s k u t e c z n e t r z y m a n i e a u t e n - t y c z n i e d e m o k r a t y c z n y c h t e n d e n c j i w s z a c h u. Postawa taka wynika z żywionego zarówno przez konserwa-tystów, jak i liberałów przekonania, że w pełni wolny i suwe-renny lud targnie się na najświętsze prawa jednostki, w tym przede wszystkim na prawo własności, o czym wspomina zresztą Madison. Kryptopaternalistyczny ustrój amerykań-ski, odwołując się do rzekomo światłej kurateli przedstawi-cieli nad zbiorowością, w rzeczywistości dążył do zachowania tradycyjnych hierarchii, które nie miały w USA charakte-ru arystokratycznego, jak na Starym Lądzie, ale o l i g a r - c h i c z n y. Stworzona przez amerykańską konstytucję „de-mokracja przedstawicielska” nie jest też żadną demokracją w jakimkolwiek nieoksymoronicznym znaczeniu tego sformułowania. Hinduski politolog Bhikhu Parekh uważa, że w odniesieniu do demokracji parlamentarnej można mówić co najwyżej o r z ą d z i e p r z e d s t a w i c i e l s k i m[26]. Jak ujął to inny teoretyk demokracji, „przedstawiciele c z e r - p i ą swój autorytet z woli ludu, nie łączą ich jednak z nim wspólne interesy i dlatego go nie r e p r e z e n t u j ą”[27].

Ukryty paternalizm systemu przedstawicielskiego jest wyrazem zasadniczego k o n s e r w a t y z m u, cechującego refleksję Madisona i wielu innych ojców założycieli, pomi-mo rewolucyjnego charakteru przemian, których byli au-torami. Takie połączenie konserwatyzmu i rewolucji może się w pierwszej chwili wydawać nieco kuriozalne, oddaje jednak dobrze charakter anglosaskiej filozofii społecznej. W przeciwieństwie do radykalnego demokratyzmu Francu-zów, pragnienie szerzenia wolności jest dla wielu Anglosasów ściśle związane z głęboko zakorzenioną obawą przed radyka-lizmem mas. Z tego między innymi powodu Edmund Burke z przerażeniem patrzył na wydarzenia 1789 r. we Francji, dla których pozytywną alternatywą była, jego zdaniem, Chwa-lebna Rewolucja z 1688 r. W swoich Rozważaniach twierdzi, że rozszerzyła ona zakres swobód, zapobiegając jednocześnie barbarzyńskiej destrukcji całego społeczeństwa, do jakiej do-prowadzili Francuzi[28]. Udało się tego dokonać, dzięki po-wstrzymaniu ludu od arbitralnego wykonania swojej woli.

Konserwatyści żywią też nie zawsze otwarcie formuło-wane przekonanie, że społeczeństwo, jak uważał Aleksander Hamilton, dzieli się na elitę (the few) i masę (the many). Elita jest, ich zdaniem, predestynowana do rządzenia, a masy do bycia rządzonymi. Zachwianie takiego status quo, zwią-zane nieuchronnie z przemianami o charakterze radykalnie demokratycznym, wywołuje u konserwatysty lęk. Jest on, jak stwierdził Irving Kristol, „liberałem, którego zaatako-wała rzeczywistość”[29]. Postawę taką dobrze komentuje Yves Simon:

Wielu konserwatystów, żywiąc przekonanie, iż koniec rządów […] elity nad większością rozpoczyna erę niepewności, utwierdza się w swojej paternalistycznej filozofii. Ale konkluzja, do jakiej skłania-łyby niepokoje grup wyzwolonych, nie polega na tym, że większość należy utrzymać w stanie […] poddaństwa; brzmi ona raczej, że kres tradycyjnego paternalizmu stanowi wyzwanie dla nowych i trudnych form heroizmu[30].

Populizm albo towarowy fetyszyzm demokracji parlamentarnej

Jak widać, kontrast między źródłowym sensem demokracji a jej współczesną realizacją nie mógłby być większy. Nie tylko na poziomie rozwiązań instytucjonalnych, ale i samych fun-dujących idei. Jest ciekawą ironią losu fakt, że słowa „demo-kracja” używa się współcześnie na określenie systemu, którego twórcy jawnie odżegnywali się od ideałów demokratycznych i podkreślali swoje obawy przed suwerennością ludu. Ale hi-storia zna zapewne większe paradoksy i zawłaszczenia. Jeśli jednak owe ideały cokolwiek dla nas dzisiaj jeszcze znaczą, musimy zgodzić się, że ustroje polityczne krajów zwanych demokratycznymi są niebezpiecznie od demokracji dalekie i że nie jest to bynajmniej patologia systemu, ale jego kon-stytutywna cecha. Rozbieżność ta nie jest też kwestią treści, wypełniającej życie polityczne – a więc uprawiania przez różne rządy polityki prawicowej, centrowej, lewicowej czy dowolnej innej – ale samej jego f o r m y.

Chociaż prawdą jest, że zastąpienie monarchii systemem rządów przedstawicielskich stanowiło w XVIII w. społeczny i polityczny postęp, jednak współcześnie, ponad dwieście lat po ich wprowadzeniu, negatywne strony parlamentaryzmu zaczynają ujawniać się coraz silniej. Kryzys liberalnych de-mokracji parlamentarnych, z którym mamy obecnie do czy-nienia, nie jest też patologią systemu, którą można wyeli-minować poprzez jego wewnętrzną reformę i kosmetyczną zmianę zasad funkcjonowania. Dwa największe zagrożenia polityczne współczesności, którymi są ciążenia władzy z jed-nej strony ku o l i g a r c h i i, z drugiej ku p o p u l i z m o w i, są logicznymi i niemożliwymi do uniknięcia konsekwencja-mi reguły przedstawicielstwa, na której zbudowany jest cały system. Sens jej wprowadzenia nie polegał bynajmniej na upodmiotowieniu społeczeństwa – ludu, suwerena, wybor-ców czy jakkolwiek chcemy nazwać grupę ludzi wyłaniającą swoich reprezentantów – ale na skutecznym kontrolowaniu demokratycznych tendencji, które mogą się w tym społe-czeństwie zrodzić. Chodzi przede wszystkim o neutralizację dążenia do radykalnej rewizji istniejących hierarchii, czyli zarówno redystrybucji kapitału materialnego, jak i rekonfi-guracji hierarchii symbolicznych, a więc ostatecznego zerwa-nia z arystokratyczno-konserwatywną ideologią elitaryzmu. Niepomiernie duży wpływ na władzę, jaki w systemie przed-stawicielskim daje dysponowanie kapitałem materialnym – w postaci pieniędzy – lub symbolicznym – w postaci pozy-cji społecznej, znajomości czy też rządu dusz dokonującego się za pośrednictwem mediów – nie jest patologią rządów przedstawicielskich wynikającą z niskiej jakości elit czy z mo-ralnego upadku społeczeństwa, ale oczywistym skutkiem za-sady chronienia istniejących przywilejów, celowo wpisanej w system przez jego twórców. Ustrój przedstawicielski nie przez przypadek działa tak, że bogaci lub dobrze ustawieni odnoszą w nim szybki i łatwy sukces, uzyskując dostęp do władzy nieproporcjonalny do rozmiarów grupy, którą „re-prezentują”. On ma tak działać. Zawarta w Manifeście Partii Komunistycznej diagnoza, głosząca, że „współczesna władza państwowa jest jedynie komitetem, zarządzającym wspólny-mi interesami całej klasy burżuazyjnej”, pozostaje zasadniczo trafna, tak jak wiele innych myśli Marksa, które wielokrotnie wysyłano już na śmietnik historii. Teza ta nie jest nawet szcze-gólnie odkrywcza i można, jak starałem się pokazać, wyczytać ją z pism amerykańskich ojców założycieli, chociaż jest ona w nich ujęta w bardziej zawoalowany i ideologiczny sposób.

XX w. doprowadził działanie ustrojów przedstawiciel-skich do doskonałości i wyciągnął z nich też ostateczne wnio-ski. Odkrył przy tym ponownie chorobę, którą znali i któ-
rej obawiali się Grecy: r z ą d y d e m a g o g ó w. Mechaniz-mem jej rozprzestrzeniania się jest dzisiaj nieodłączny ele-ment wszystkich demokracji parlamentarnych, a mianowi-cie m a r k e t i n g p o l i t y c z n y. Zjawisko to pokazuje, jak bliskie pod względem formalnym są rządy przedstawiciel-skie i utowarowiona gospodarka kapitalistyczna. Bo czym jest dzisiaj polityk? Towarem, który sprzedaje firma/partia wyborcom/konsumentom za pośrednictwem medialnych sieci dystrybucji. Tak jak towary w reklamach obiecują sa-tysfakcję, szczęście, spełnienie i „bycie sobą”, tak też polity-cy w kampaniach wyborczych zapowiadają sprawiedliwość, dobrobyt, postęp, wzrost i rozwój. Dobrze przebadany przez psychologów syndrom depresji pozakupowej, kiedy to oka-zuje się, że wbrew temu, co przeczytać można w ulotkach, długo oczekiwany produkt nie „spełnia wszystkich oczeki-wań”, doskonale odpowiada znanemu socjologom zjawisku rozczarowania rządzącą ekipą i spadku poparcia dla urzędu-jącej władzy. Rozwiązanie również jest podobne: ponowne zakupy lub ponowne wybory.

Na tym jednak nie koniec. Marketing polityczny, nie-odłączny element polityki uprawianej w systemach przed-stawicielskich, wygenerował zarazę, która nawiedza demo-kracje parlamentarne od Stanów Zjednoczonych po Indie: populizm. Niektórzy politolodzy, jak na przykład Chantal Mouffe, tłumaczą to zjawisko tłumieniem społecznych an-tagonizmów przez hegemonię liberalnego konsensusu[31]. Bez wątpienia ów konsensus, będący w pewnym sensie elemen-tem zarządzania „wspólnymi interesami klasy burżuazyj-nej”, na pewno nie przyczynia się do przezwyciężenia po-pulizmu, błędem jest jednak przypisywanie mu całej winy za karierę populistów we współczesnych demokracjach. Byłoby to może słuszne, gdyby występowanie populizmu ograniczało się do bogatych, liberalnych społeczeństw póź-nego kapitalizmu, gdzie liberalizm jest oficjalną ideologią. Ale nie da się w ten sposób wytłumaczyć na przykład suk-cesów populistycznej partii Bharatiya Janata w Indiach. O kraju tym można powiedzieć wszystko, ale nie to, że pa-nuje w nim liberalny konsensus oraz że brak w nim wyraź-nie wyartykułowanych antagonizmów. Prawdziwe jest ra-czej coś dokładnie przeciwnego: Indie są państwem głębo-ko antyliberalnym, w którym jednostka jest bardzo mocno uwikłana w zależności typowe dla wspólnot tradycyjnych, a konflikty na tle etnicznym, narodowościowym, religijnym i emancypacyjnym są tak silne, że stanowią zagrożenie dla spójności narodowej[32].

Przyczyn sukcesu populizmu, moim zdaniem, szukać na-leży gdzie indziej, a mianowicie w typowej dla marketingu – zarówno ekonomicznego, jak i politycznego – tendencji do składania obietnic bez pokrycia oraz odwoływania się do prymitywnych pragnień i instynktów. Charakterystycz-ne cechy sfery komercyjnej, takie jak marna jakość wszyst-kiego, co popularne, wszechobecne eksploatowanie niskich instynktów (np. seksualnych), odwoływanie się do dobrze ugruntowanych wzorów kultury, jakby nie były one za-chowawcze i krzywdzące (na przykład wzorów patriarchal-nych w przedstawianiu kobiet jako gospodyń domowych lub obiektów seksualnych), oraz pobudzanie całego szeregu mniej lub bardziej nieuświadomionych lęków (strach przed brakiem społecznej akceptacji, chorobą, starością, porażką zawodową itp.), mają dzisiaj dokładne niemal odpowiedni-ki w sferze politycznej: pasożytowanie na narodowych lękach i uprzedzeniach (w Polsce fobia antyniemiecka i antyrosyj-ska, we Francji czy Austrii strach przed imigrantami, w USA „zagrożenie terrorystyczne”), wykorzystywanie lęków spo-łecznych i egzystencjalnych (kwestia socjalna zawłaszczona przez populistyczną prawicę) oraz szafowanie na pokaz po-stawą antyestablishmentową (w wykonaniu np. Samoobro-ny czy Jean-Marie Le Pena). Zarówno rynek, jak i polityka działają obecnie w oparciu o logikę marketingową, a ich mechanizmy są bardzo podobne: skoro w ludziach istnieją pewne skłonności, lęki, przekonania i pragnienia, warto je wykorzystać, aby zdobyć władzę/pieniądze, składając przy tym obietnice bez pokrycia: „bądź sobą – wybierz Pepsi/Samoobronę”. Nie jest bynajmniej przypadkiem, że to specja-lista od marketingu wykreował czołowego populistę III RP, Andrzeja Leppera, na poważnego męża stanu. W ramach ustrojów przedstawicielskich od populizmu nie ma uciecz-ki, tak jak w obrębie gospodarki kapitalistycznej nie ma ucieczki od marketingu. Populizm to po prostu towarowy fetyszyzm demokracji parlamentarnej.

Co robić?

Na tle historycznej ewolucji demokracji i zapoznania jej ideałów, z którym mamy do czynienia w ustrojach przed-stawicielskich, umieścić trzeba projekt demokracji uczest-niczącej zaprezentowany w książce Rafała Górskiego Bez państwa. Nie chodzi oczywiście o powrót do takiego spra-wowania rządów, z jakim mieliśmy do czynienia w starożyt-nej Grecji. Słabości greckiej demokracji – z utrzymywaniem niewolnictwa i brakiem upodmiotowienia kobiet na czele – są powszechnie znane. Greckie instytucje polityczne, ta-kie jak areopag czy eklezja, nie nadają się oczywiście do bezpośredniego zastosowania w naszej rzeczywistości spo-łeczno-politycznej. Jeśli jednak demokrację uczestniczącą rozumieć można jako powrót do demokracji w takiej po-staci, w jakiej ją zaprojektowano, to chodzić może tu tylko o pewną „iskierkę utopii”, którą warto ratować. Iskierką tą są i d e e d e m o k r a t y c z n e g o u p o d m i o t o w i e n i a oraz p o l i t y c z n e j p a r t y c y p a c j i. Właśnie one, a nie konkretne rozwiązania instytucjonalne, stanowią istotę owej „pierwszej świadomej, precyzyjnej i dającej się ściśle okreś-lić w czasie politycznej innowacji w historii Europy”[33]. I właśnie one podlegają we współczesnych systemach przedstawi-cielskich konsekwentnemu wyparciu, chociaż pozornie po-wszechnie się je celebruje. Ten paradoks nie powinien dziwić – pozostaje w doskonałej zgodzie ze spektakularną naturą społeczeństwa, w którym żyjemy. Dlatego na gorące tyrady zarówno zwolenników krzewienia na świecie demokratycz-nego ładu, jak i tych, którzy nawołują do reformy demokra-cji liberalnej w obrębie systemu parlamentarnego, wypada zareagować nową wersją klasycznego freudowskiego pyta-nia: „Czemu mówicie, że należy upodmiotowić lud, skoro należy upodmiotowić lud?”.

Książka Rafała Górskiego nie jest jednak traktatem filo-zoficznym, dlatego rozczarują się nią ci wszyscy, którzy chcieliby w duchu postkantowsko-lacanowskim poszukiwać warunków możliwości demokracji w warunkach jej niemożli-wości. Ale na tym polega siła i wartość propozycji, którą przedstawia autor: nie jest to opowieść o wzniosłych ideach, po której przeczytaniu można tylko westchnąć: „Wszystko pięknie, ale jak to zrobić?”. Jest to raczej rzeczowa rozpra-wa o konkretnych rozwiązaniach wprowadzonych w życie i sprawdzonych nie w niewielkich, niszowych subkulturach, ale w skali wielusettysięcznych, a nawet wielomilionowych struktur, takich jak miasta, gminy czy regiony. Górski prze-konuje również, że nie ma powodów, aby stosowanie demo-kratycznych procedur ograniczać do sfery politycznej i nie objąć nimi innych ważnych dziedzin, jak sądownictwo lub produkcja przemysłowa. Zbliża go to do niektórych zwo-lenników projektu reformy demokracji liberalnej znanego pod nazwą „demokracji radykalnej”[34].

Książka Bez państwa. Demokracja uczestnicząca w działa-niu dzięki swojemu praktycznemu charakterowi obala wiele mitów narosłych wokół demokracji uczestniczącej: że jest to system piękny, ale niemożliwy do zrealizowania w prakty-ce, że dobrze może działać tylko na papierze lub w głowach idealistycznych marzycieli, że likwidacja instytucji przed-stawicielskich oznacza koniec możliwości uprawiania poli-tyki lub musi doprowadzić do tyranii ciemnych mas. W cza-sach bezprecedensowego kryzysu demokracji parlamentar-nych, objawiającego się spadkiem frekwencji wyborczej, na-sileniem populizmu, arogancją rządzących i niebezpiecznym zblatowaniem elit politycznych z biznesowymi, książka Gór-skiego dostarcza odpowiedzi na najważniejsze pytanie: co ro-bić, aby ocalić demokrację? Odpowiedź, udzielona w duchu demokratycznych ideałów, może być oczywiście tylko jedna: trzeba ją po prostu zdemokratyzować.

Jan Sowa

Polityka bez polityków: demokracja uczestnicząca i walki społeczne w samorządach lokalnych

Będzie tu mowa o skracaniu odległości. O tym, jak może przebiegać droga od obywatela do decyzji o wymiarze społecznym, o różnicach między partycypacją a reprezen-tacją i o tym, jak demokracja pod wpływem różnych czyn-ników ułatwia lub hamuje nadużycia ze strony rządzących i różnych grup wpływu.

Przyjrzymy się zatem, jakie mechanizmy ustrojowe fawo-ryzują wybrane jednostki i grupy społeczne, marginalizując równocześnie inne. Weźmiemy pod uwagę konsekwencje te-go, że liberalizm przeważa dziś nie tylko w świecie ekonomii, ale też narzuca swe reguły na arenie politycznej oraz na róż-nych polach aktywności społecznej. Warto przypomnieć, że pojęcia liberalnej wolności kształtowały się w ścisłym związ-ku z ideą własności prywatnej. John Locke i inni klasyczni liberałowie uważali, że ludzie powinni mieć nierówne prawa do decydowania o władzy politycznej – w zależności od tego, czy są „niezależnymi”, czy „zależnymi” finansowo obywate-lami. „Zależni”, tj. nieposiadający określonej własności, nie mogliby mieć prawa do głosowania czy też prawa do posia-dania reprezentacji przed władzami państwa. Z kolei John Stuart Mill był za przyznaniem wykształconym i lepiej wy-kwalifikowanym podwójnego prawa głosu w wyborach oraz za pozbawieniem owego prawa osób ubogich (niebędących w stanie płacić podatków), a także niepiśmiennych. Z per-spektywy liberalizmu prawo do głosowania było elitarnym zwyczajem, wyjątkowym i ograniczonym przywilejem. Przez wiele dziesięcioleci prawa głosu pozbawieni więc byli robot-nicy zależni od pracodawców, kobiety zależne od mężów i ojców, czarni podporządkowani białym, autochtoni podle-gający eksploatacji ze strony kolonizatorów. Polityczne syste-my reprezentacji ukształtowały się, bazując właśnie na tym niedemokratycznym porządku społecznym. Zatem, mimo że z czasem prawa wyborcze uzyskali wszyscy obywatele – co przyjęli również liberałowie, tworząc koncepcję liberalnej demokracji – do dziś prawidła zakodowane w parlamentach i rządach pozostały te same. Przy urnie wyborczej wszyscy są równi, niemniej wpływ na działania przedstawicieli daleki jest od równości. Utrzymała się dominacja „niezależnych” nad „zależnymi”, o których mówi się obecnie „niezaradni”. Upadek muru berlińskiego fetowano jako tryumf demokra-cji liberalnej, jednak kilkanaście lat później opinie o kryzysie i wewnętrznych sprzecznościach tego systemu przestały być odosobnione. Krytyka dotyczy w pierwszym rzędzie trak-towania polityki i samej demokracji w kategoriach porozu-mienia biznesowego. Wzrastająca potęga lobby biznesowe-go jest coraz bardziej zabezpieczana i honorowana. Grupy lobbystów są nie tylko uznawane, ale nawet poszukiwane, cenione i chwalone; silniej niż wyborcy determinują też de-cyzje rządu krajowego i struktur ponadnarodowych. Za-sada wyborów powszechnych okazała się niewystarczająca do uniknięcia nadużyć władzy i wykształcenia kryteriów przejrzystości w procesach decyzyjnych. Drugi problem to globalna modyfikacja technik władzy, głównie jej koncentracja w rękach organów wykonawczych, które mają coraz większe uprawnienia, kosztem organów wybieralnych i sa-mych wyborców. W sytuacji kryzysu zaufania do instytucji państwowych rządy spychają odpowiedzialność za niepo-pularne decyzje na rzekomo neutralne politycznie prawa ekonomii. Doświadczamy końca pewnej epoki i upadku modelu państwa jako narzędzia dystrybucji bogactwa. Rezul-tatem zachodzących zmian staje się masowa odmowa udzia-łu w głosowaniu. Uporczywy spadek frekwencji wyborczej jest dla politycznych decydentów nieco kłopotliwy. Trudno jest wciąż przypisywać niską frekwencję wyborczą zwykłej obojętności na problemy polityczne lub też przeszkodom w dotarciu do lokali wyborczych. Media i politycy są zmu-szeni przyznać – często niechętnie – że spadek frekwencji wyborczej wynika z rosnącego braku zaufania społeczeństwa do wybieranych, a bardziej ogólnie do całego systemu wy-borczego, i że wskazuje to na poważny rozdźwięk między państwem a społeczeństwem. Francuski anarchista Paul Boi-no zwrócił uwagę, że strajk wyborców nie osłabia co prawda władzy państwa, ale wymierza cios w jego prawomocność i stopniowo podważa mit rządu jako demokratycznej repre-zentacji narodu.

Publiczne dyskusje dotyczące kryzysu demokracji kon-centrują się mimo wszystko na piętnowaniu poszczególnych polityków, pomijając niedostatki reprezentacji politycznej, która sama w sobie uniemożliwia realizację pokładanych w demokracji oczekiwań społecznych. Błąd tkwi w zało-żeniu, że głównymi winowajcami są populiści, chociaż nie tworzą nowych patologii, a tylko czynią bardziej widoczny-mi stare grzechy władzy państwowej. Do wzrostu popular-ności fałszywych trybunów ludowych przyczynia się przede wszystkim rosnący dystans pomiędzy tymi, którzy tkwią u podstaw społecznej piramidy, a tymi, którzy wspięli się na jej szczyt. Większość zawodowych polityków zachowuje się autystycznie, ich kontakty z wyborcami są powierzchowne, mniej lub bardziej zapożyczone z technik marketingu, sama demokracja kojarzona jest zaś z neoliberalnymi reformami w stylu planu Balcerowicza. To tutaj czai się prawdziwe nie-bezpieczeństwo populizmu. Pierwszy lepszy demagog może zawładnąć niezadowoleniem wyborców, głosić, że niesie zba-wienie uciśnionym, i sprawiać wrażenie bardziej wiarygod-nego niż zawodowi politycy, którzy uzasadniają zamykanie zakładów pracy i likwidację osłon socjalnych wymogami de-mokratycznych przemian ustrojowych.

Mimo wszystko pojawiają się pierwsze zwiastuny nad-chodzących zmian. Co znamienne, nie pochodzą one od gre-miów państwowych, lecz od osób zaangażowanych w de-mokrację na poziomie lokalnym. O nich właśnie będzie mo-wa w niniejszym szkicu.

Po odejściu od urny reklamacja nie jest uwzględniania

Jeśli celem przeprowadzanych w samorządzie terytorialnym reform było przekazanie władzy jak najniżej i wyzwolenie w ludziach tyle odpowiedzialności za własne miasta i gminy, ile tylko zechcą udźwignąć, to w widoczny sposób zakoń-czyły się one fiaskiem. Wiele obiecywano sobie po lokalnych liderach, radnych i burmistrzach. Mieli się oni troszczyć o sprawy swych miejscowości znacznie lepiej od decyden-tów ze stolicy. Sprzyjać temu miało oddalenie ośrodków władzy – mierzone w metrach, a nie dziesiątkach kilome-trów. Nadzieje pokładane w krótszej drodze od lokalnego urzędnika czy polityka do spraw i ludzi, o których decydują, okazały się jednak złudne. Układy partyjne i osobiste zobo-wiązania pozostały decydentom bliższe niż najbliżsi sąsiedzi.

Pracę rad miejskich rozpoczęło, jak zawsze, konstruowanie i zrywanie partyjnych koalicji. Nieformalny nadzór nad dzia-łalnością radnych zaczęli sprawować posłowie, którzy należą do tych samych ugrupowań partyjnych, nadzór nad posłami sprawują zaś szefowie partii. Najważniejsze decyzje zapadają bez porozumienia z mieszkańcami. Radni są zakotwiczeni w partiach, nie w społeczeństwie, natomiast społeczeństwo wycofuje się z udziału w wyborach, ponieważ uznaje, że nie ma rzeczywistego wpływu na politykę – ograniczoną do walki o stołki i przywileje dla nielicznych[35]. To ułatwia korupcję, nepotyzm i wydawanie publicznych pieniędzy na inwestycje, których nie akceptują lokalne społeczności[36]. Rozbieżności między działaniami samorządów a oczekiwaniami obywateli uwidaczniają się najczęściej w konfliktach dotyczących likwi-dacji szkół, budowy nowej trasy szybkiego ruchu, lokalizacji spalarni śmieci lub stacji benzynowej, usytuowania masztu telefonii komórkowej czy też prywatyzacji przedszkoli.

Nie jest wcale trudne ustalenie momentu, w którym lo-kalna społeczność traci kontrolę nad swoimi przedstawicie-lami w strukturach władzy. Twórcy ordynacji wyborczych okazali brak zaufania do obywateli, przekazując uprawnienia przedstawicielom w radach i gabinetach, nie dając przy tym w zamian skutecznych procedur kontrolnych i odwoław-czych ludziom na dole drabiny społecznej. Po raz kolejny powielono schemat wybierania przedstawicieli i rządzenia właściwy parlamentom i rządom, którego cechą wyróżnia-jącą jest sankcjonowane przez Konstytucję Rzeczypospoli-tej Polskiej pozbawienie wyborców wpływu na dalsze postę-powanie wybranych przez nich przedstawicieli: „Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wy-borców (art. 104.1)”. Podobny zapis o wyłączeniu wybor-ców po akcie głosowania z procesu podejmowania decyzji znalazł się w obowiązującej ustawie o samorządzie gmin-nym: „Radnych nie wiążą instrukcje wyborców (art. 23.1)”. Powstały w ten sposób miniaturowe wersje naczelnych or-ganów państwa, z obowiązującym w nich podziałem na wy-posażoną w zasoby materialne i organizacyjne elitę władzy oraz zbiorowość mieszkańców, podejmujących jedynie ogra-niczone próby samoorganizacji. Hierarchiczna struktura wła-dzy lokalnej daje o sobie znać przede wszystkim podczas tworzenia planów inwestycyjno-finansowych. W badaniach dotyczących kwestii komunikacji z mieszkańcami w sprawie budżetu stwierdzono w Polsce w latach dziewięćdziesiątych

XX w. następującą gradację siły wpływów we władzach lo-kalnych: najpierw zarząd gminy, następnie radni i burmistrz, wydział finansowy urzędu i kierownicy innych wydziałów tego urzędu. Najbardziej aktywne w forsowaniu swych inte-resów grupy mieszkańców znajdowały się dopiero na szóstej pozycji[37].

Jaki ma w takim razie sens stwierdzenie, że lokalna społeczność jest właściwym podmiotem samorządu? Jeżeli potraktujemy poważnie ideę samorządności, dojdziemy do wniosku, że wszyscy mieszkańcy mają prawo do wpływania na proces rozwoju lokalnej wspólnoty oraz do podziału owoców tego rozwoju. Dlatego potrzebujemy czegoś zupeł-nie innego od pionowości struktur decydowania. Na pew-no nie stać nas dłużej na powierzanie losów naszej dzielnicy, gminy czy miasta kolejnym politykom i urzędnikom, nad którymi nie ma oddolnej kontroli. Spróbujmy zastosować w praktyce oficjalne deklaracje polityków o „aktywnym” uczestnictwie obywateli w samorządzie lokalnym. Faktycz-ne uczestnictwo ma miejsce tylko wtedy, gdy mieszkańcy mogą rzeczywiście decydować o przeznaczeniu i sposobie wydatkowania ich pieniędzy.

Jednym ze sposobów odbierania politykom i urzędnikom władzy nad finansami publicznymi jest procedura określana mianem demokracji uczestniczącej. Demokracja uczestni-cząca to swego rodzaju kompromis pomiędzy zwolennikami demokracji bezpośredniej i obrońcami demokracji przedsta-wicielskiej. W miastach, w których została wprowadzona, lokalna administracja przestaje rządzić, a zaczyna w coraz większym stopniu służyć społeczności. Powoli eliminowane są zbędne hierarchie i struktury autorytarne, natomiast posze-rzane swobody i demokratyczny wybór. Dzięki temu ludzie sami zaczynają kierować sprawami faktycznie wpływającymi na ich życie, nawet jeśli nie uczestniczą w wyborach. Pierwsze było miasto Porto Alegre w południowej Brazylii. Działają-cy tam od lat ruch społeczny skłonił nowego burmistrza do przekazania władzy nad budżetem miejskim zgromadzeniom mieszkańców. Od tej pory to nie radni i urzędnicy, lecz sami obywatele zaczęli decydować o nowych inwestycjach. Pod-czas rocznego cyklu zgromadzeń mieszkańcy układają „listę sprawunków” dla władz i pilnują jej realizacji. Porto Alegre, liczące ponad 1,3 mln mieszkańców, stało się największym na świecie poligonem doświadczalnym demokracji bezpo-średniej. W latach 2000–2004 wszystkie oficjalne i nieoficjalne zebrania mieszkańców gromadziły od 150 do 200 tys. osób[38]. Po raz pierwszy w dziejach instytucji samorządowych, pomijając okresy rewolucyjne, powstała sytuacja dwuwładzy: powołano do życia równoległe wobec Rady Miasta instytucje demokracji bezpośredniej, tj. zgromadzenia mieszkańców, Fora Delegatów i Radę Budżetu Partycypacyjnego. Wbrew wcześniejszym obawom nie powstały ani rządy tłumu, ani chaos. Wręcz przeciwnie, po raz pierwszy przestał istnieć rozdźwięk między pracą administracji i rady miejskiej a ocze-kiwaniami obywateli. Udało się wyrugować korupcję. Kon-ferencja ONZ Habitat II w Stambule w 1996 r. uznała tę formę demokracji za wzorcową dla samorządów lokalnych.

Porto Alegre zaczęło być miejscem spotkań uczestników międzynarodowego ruchu przeciwników neoliberalnej glo-balizacji. Za przykładem Porto Alegre postanowiły pójść inne miasta w Brazylii: Belo Horizonte, Belém, Recife, San-to André i setki miejscowości w stanie Rio Grande do Sul. Próby przebudowania samorządów na podstawie powyż-szych doświadczeń podejmowano z różnym powodzeniem w Ekwadorze, Peru, Argentynie, Chile, Boliwii, Wenezueli i w Europie Zachodniej. W roku 2000 Korporacja Miesz-kań Socjalnych Toronto stała się pierwszym zarządem bu-dowlanym w Ameryce Północnej, który wprowadził budżet partycypacyjny w stylu Porto Alegre. 164 tys. lokatorów za-częło decydować o przeznaczeniu 10 mln dolarów rocznych wydatków. Z kolei w liczącym 100 tys. mieszkańców Guelph (w kanadyjskim stanie Ontario) uczestnicy stowarzyszeń dzielnicowych decydują o losach projektów planowanych w ich okolicy. Stanowią one stały procent budżetu gminy. Władze nie mogą odrzucić żadnego z proponowanych przedsięwzięć, które mieści się w granicach wydzielonego budżetu. W Guelph zorganizowano też warsztaty i grupy fokusowe z udziałem 1 200 mieszkańców, których poproszono o ustale-nie wytycznych polityki miejskiej. Do stowarzyszeń sąsiedz-kich należy ponad 10 tys. obywateli miasta.

Budżet partycypacyjny stał się modnym hasłem podczas kampanii wyborczych do władz municypalnych we Francji, Hiszpanii, Włoszech, Belgii. W latach 1999–2006 wprowa-dzono budżety partycypacyjne w miastach: Kordoba, Jerez, Sevilla, Getafe, Rubi, Saint Denis, Morsang sur Orge, Bo-bigny, Ivry sur Seine, Grigny, Mons, Modena, Grottamare, Balsamo, Piacenza, Brancolini i Pieve Emanuele. Samo-rząd Porto Alegre, gdzie mieszkańcy uzyskali prawo do de-cydowania o przeznaczeniu 100% funduszy inwestycyjnych, należy jednak do wyjątków. W Belo Horizonte mieszkań-com pozwolono decydować o zaledwie 50% budżetu inwe-stycyjnego, a zebrania budżetowe odbywają się tam co dwa lata. Podobne ograniczenia istnieją w większości wspomnia-nych miast. W tym samym Belo Horizonte wprowadzono w roku 2006 kolejną innowację: oprócz zebrań dzielnico-wych odbyło się po raz pierwszy elektroniczne głosowanie nad budżetem miejskim.

Sam termin „budżet partycypacyjny” może odnosić się do czasem nawet dość odmiennych lokalnych realiów. Waż-ne są różnice kulturowe, tradycje polityczne, okoliczności gwałtownych lub ewolucyjnych przemian społecznych: czy partycypację mieszkańców ustanowiono pod presją silne-go ruchu społecznego (Rosario w Argentynie, Porto Alegre w Brazylii), czy też stroną inicjującą przemiany w samorzą-dzie były władze lokalne (Europa Zachodnia). Na przykład w podparyskim Bobigny, liczącym 45 tys. mieszkańców, eks-peryment z partycypacją społeczną rozpoczęto wraz ze zwy-cięstwem partii komunistycznej, która w roku 1995 otrzymała 51% głosów w wyborach municypalnych, a w 2001 r. odniosła kolejny sukces, zdobywając 66% poparcia wy-borców. W 1998 r. przeprowadzono konsultacje społeczne – kilka tysięcy mieszkańców wypełniło ankiety dotyczące przyszłości miasta, powstały również grupy wolontariuszy monitorujące pracę administracji. Od tej pory, w odstępie dwóch lat, zwoływane są „konferencje miejskie”, groma-dzące od 4 do ponad 7 tys. dyskutantów i słuchaczy, co roku odbywają się zebrania sąsiedzkie z udziałem od sześciuset do tysiąca osób, zaś od roku 2003 funkcjonuje w mieście bu-dżet partycypacyjny[39]. W Ivry (56 tys. mieszkańców), innym mieście wchodzącym w skład paryskiej aglomeracji, zebra-nia budżetu partycypacyjnego gromadzą ponad 4 tys. osób. W Saint Denis (89 tys. mieszkańców), oprócz rady miasta, obradują raz w miesiącu zebrania sąsiedzkie, odbywa się seria corocznych imprez „Dzień dobry sąsiedzie”, część budżetu miejskiego jest opracowywana z udziałem miesz-kańców. W Modenie, podobnie jak w kilkunastu innych włoskich miastach, w zebraniach budżetu partycypacyjne-go uczestniczy po kilkaset osób. Ogromna różnorodność narzędzi służących partycypacji wynika również z różno-rodności struktur prawnych, na podstawie których zbu-dowano w danym kraju instytucje demokracji uczestni-czącej.

Próby umiejscowienia projektu demokracji uczestniczą-cej na mapie politycznych idei utrudnia fakt, że jego zwolen-nicy nigdy nie stanowili jednolitej politycznie grupy. Każda realizacja społecznej partycypacji jest traktowana przez część uczestników jako argument przemawiający za wprowadze-niem pełnej demokracji bezpośredniej, niemniej nadal dominują zwolennicy ograniczenia społecznej partycypacji do funkcji organu konsultacyjnego, podporządkowanego insty-tucjom demokracji przedstawicielskiej. Za przykład mogą posłużyć rządy Ségolène Royal z Partii Socjalistycznej we francuskim regionie Poitou-Charentes, który ogłosiła głów-nym laboratorium idei demokracji uczestniczącej we Fran-cji[40]. Mieszkańcy nie mogą się wypowiadać o całokształcie budżetu, przyznano natomiast prawo do decydowania o 10% budżetu liceów społecznościom szkolnym, tj. nauczycie-lom, uczniom, rodzicom i administracji, które mogą w ten sposób określać i głosować nad własnymi priorytetami. Wy-datki na szkolnictwo wynosiły 247 mln euro w roku 2006, z tego zaledwie 10 mln euro stanowił Budżet Partycypacyjny Liceów (Budget Participatif des Lycées). W roku szkolnym 2005/2006 w 168 zgromadzeniach i głosowaniach wzięło udział 10 tys. uczniów, nauczycieli i rodziców. Druga strona medalu jest taka, że przewodnicząca regionu i jej gabinet sa-mi ustalają reguły partycypacji i jej granice. Pani Royal nie konsultuje z mieszkańcami wysokości budżetu regionalne-go na edukację i kształcenie, a nawet postępuje wbrew ich oczekiwaniom[41]. Przewodnicząca regionu stara się pozy-skać niezależne ruchy społeczne obietnicą oddolnej samo-rządności, a przeciwników radykalnych zmian uspokaja ostrożnością reform, nadal odgórnie limitowanych.

Trudno jest dzisiaj ocenić, czy limitowana partycypacja przyczyni się do rozbudzenia społecznych żądań bardziej radykalnych i bezkompromisowych niż przewidują progra-my partii politycznych. Czytelne są natomiast intencje elit politycznych, które starają się wykorzystać projekt radykal-nej demokracji do korumpowania nowych ruchów społecznych i umocnienia swojej pozycji w strukturach władzy. Doświadczenia ostatnich lat wskazują jednak, że bardziej prawdopodobna jest konfrontacja aniżeli konsensus, zaś demokracja uczestnicząca nie przyczynia się do pogodzenia elit ze społeczeństwem. Instytucje demokracji przedstawi-cielskiej okazują się w ostatecznym rozrachunku przeszko-dą w rozwoju oddolnej samorządności. Kres projektom bezkonfliktowej i zgodnej współpracy demokracji bezpo-średniej z organami demokracji przedstawicielskiej położył wynik wyborów samorządowych w Porto Alegre z listopada 2004 r. Mieszkańcy odmówili wtedy swojego poparcia do-tychczasowym władzom miejskim, jednak nie zaprzestali organizowania się w ramach budżetu partycypacyjnego. Na propozycję likwidacji oddolnych struktur samorządowych odpowiedzieli protestami. Nowe władze miejskie nie odwa-żyły się zlikwidować organów społecznej partycypacji, lecz starają się od tej pory ograniczać uprawnienia zebrań miesz-kańców i utrudniać realizację ich postanowień. Odebrano mieszkańcom prawo do decydowania o podatkach. Budżet partycypacyjny okazał się niebezpieczny, ponieważ dziesiąt-ki tysięcy obywateli doświadczyło praktycznego działania de-mokracji bezpośredniej.

Działalność w legalnych strukturach samorządowych sta-nowi tylko jeden ze sposobów walki o bezpośredni udział wszystkich obywateli w tworzeniu polityki. Coraz liczniej-sze są przypadki otwartej rewolty przeciwko instytucjom państwa i kapitału. Powstanie zapatystów w meksykańskim Chiapas w styczniu 1994 r., rewolta uliczna w Argentynie w grudniu 2001 r., zgromadzenia miejskie we włoskim Spez-zano Albanese i bunt mieszkańców meksykańskiego miasta Oaxaca jesienią 2006 r., to wszystko przykłady tworzenia alternatywnych struktur samorządowych z całkowitym po-minięciem legalnych instytucji.

Obydwa nurty mogą się wzajemnie uzupełniać albo też stanowić różne etapy tego samego dążenia do pozbawie-nia polityków monopolu decyzyjnego. Tego, w jaki sposób zachowają się uczestnicy otwartych zgromadzeń i debat, nie sposób do końca przewidzieć ani kontrolować. Wbrew nadziejom ekspertów Banku Światowego i Międzynarodo-wego Funduszu Walutowego (MFW) okazało się, iż pro-cedury demokracji uczestniczącej można wykorzystać do blokowania polityki prywatyzacji. Wraz z powstrzymaniem planów prywatyzacji zasobów wody w brazylijskim stanie Rio Grande do Sul instytucje budżetu partycypacyjnego sta-ły się w tym regionie zagrożeniem dla państwowego i wol-norynkowego ładu, wspieranego pieniędzmi i autorytetem Banku Światowego oraz Międzynarodowego Funduszu Wa-lutowego. Z kolei we francuskim mieście Ivry zorganizowano w listopadzie 2006 r. referendum w sprawie dalszego istnie-nia szpitala położniczego, chociaż głosowanie było niezgodne z przepisami prawa, o przyszłości szpitala decyduje bowiem ministerstwo zdrowia. Powstała w ten sposób zupełnie nowa przestrzeń konfrontacji, w jawny sposób naruszono ustalo-ną granicę pomiędzy kompetencjami obywateli, samorządu i struktur państwa. Okazuje się, że nawet legalna partycy-pacja stanowi zagrożenie dla zawodowych polityków, którzy nie chcą dzielić się władzą z innymi. Wystarczy posłuchać wypowiedzi mieszkańców Porto Alegre, którzy w roku 2001 udzielali wywiadów francuskiej stacji telewizyjnej:

Sergio Amaral: Tutaj nie tylko konsultuje się z ludźmi. Oni rzeczy-wiście decydują! To jest sekret ich uczestnictwa.

Maria Iolanda Calvaho: Od początku nie wierzę w polityków. Widzę sytuację i otwarcie mówię do ludzi. Dużo szczęścia daje nam to, że je-steśmy tego częścią. Teraz zaczęliśmy wreszcie mówić do siebie. My sami najlepiej wiemy, czego chcemy. […] Im mniej władzy dzier-żą posłowie, burmistrzowie, gubernatorzy, tym więcej władzy ma lud. Chcemy bardziej demokratycznego społeczeństwa, którego nie tłamszą władza ekonomiczna ani media, jak to się dzieje w większości demokratycznych państw świata[42].

Przy urnie czy na zebraniu?

Przywykliśmy już do tego, że terminu „demokracja” używa się współcześnie do opisu kombinacji wybieralnych instytucji przedstawicielskich i niewybieralnego aparatu urzędniczego. Prawodawcy dopuszczają czasem formy demokracji bezpo-średniej, jednak mają one charakter wyłącznie uzupełnia-jący i ograniczony. Współczesna demokracja bezpośrednia działa, opierając się na referendach i obywatelskich inicjaty-wach ustawodawczych. Inne jej formy, takie jak demokracja uczestnicząca, w zasadzie nie występują w praktyce pań-stwowej. Samorządy oparte na zasadach demokracji uczest-niczącej należą ciągle do wyjątków. Łączą one w sobie cechy demokracji deliberacyjnej (opartej na tworzeniu przestrzeni wspólnego dialogu, namysłu i negocjacji bez podlegania ze-wnętrznym naciskom), bezpośredniej (polegającej na głoso-waniu podczas zgromadzenia) i mandatowej (wyposażającej delegatów w instrukcje od wyborców). System demokracji uczestniczącej określany jest jako przykład tzw. grassroots democracy, czyli demokratycznego podejmowania decyzji w sposób bezpośredni, na poziomie zwykłych obywateli[43]. Najprościej można opisać cechy demokracji uczestniczą-cej, porównując je z innymi formami sprawowania rządów.

Zacznijmy od najbardziej rozpowszechnionej w świecie demokracji pośredniej, partyjnej. Polega ona zasadniczo na przekazaniu całej władzy reprezentantom w parlamencie, radzie miasta itp., nie zaś na rządzeniu osobiście. Wyborca oddający głos na posła nie odgrywa samodzielnej roli w po-lityce, wszelkie programy partyjne i projekty ustaw tworzy się bez jego udziału. Demokracja ograniczona do aktu gło-sowania na przedstawicieli prowadzi do wykluczenia z de-mokratycznej wspólnoty obywateli, którzy nie uczestni-czą w akcie głosowania, świadomie oddają głos nieważny lub głosują na przegranych kandydatów. Czy można dobrze rządzić, ignorując opinie tych osób? Każdy obywatel ma for-malne prawo do współdecydowania o przyszłości swojego miasta, powiatu i kraju, wyrażane symbolicznie i praktycznie poprzez kartkę do głosowania, ale to prawo zostaje zawieszo-ne w chwili wrzucenia kartki do urny, przekazane zwycięzcy zmagań wyborczych na cały czas trwania jego mandatu, aż do następnego głosowania. Zwycięzca wyborów ma prawo przez cały czas swojej kadencji realizować dowolną polity-kę, bez porozumienia i uzgodnienia swojego postępowania z wolą mieszkańców swego okręgu wyborczego[44]. W krań-cowej sytuacji wybrany może nigdy nie spotkać się z tymi, którzy go wybrali ani też nie zdać im sprawozdania z tego, co robił podczas trwania kadencji, bez żadnych sankcji. Ko-lejne ograniczenie samodzielności wyborcy polega na tym, że obywatel utożsamiający się tylko z częścią programu par-tii politycznej nie może wyrazić swojego stanowiska w akcie głosowania. Jeśli wyborca popiera politykę ekonomiczną jednej partii, politykę zagraniczną drugiej partii i pomysły, których brak w programie jakiejkolwiek partii, to nie może głosować zgodnie ze swymi poglądami i musi wyrzec się części z nich lub bojkotować wybory. Wybory mogą też pro-wadzić do efektu „marnowania głosów”, kiedy opinie wy-rażone w akcie głosowania nie liczą się równo w później-szym procesie decyzyjnym. Posłużę się znanym przykładem z Kanady, gdzie w wyborach z 1988 r. Partia Konserwatyw-na uzyskała 43% głosów, utworzyła rząd i wcieliła w życie Wolną Umowę Handlową (Free Trade Agreement – FTA) USA i Kanady, jakkolwiek większość głosujących (w sumie 52%) opowiedziało się za partiami przeciwnymi Wolnej Umo-wie Handlowej[45]. Z drugiej strony treści programów partyj-nych stają się stopniowo coraz bardziej ogólnikowe, niezwy-kle podobne do siebie, pełne sloganów lub niezrozumiałe i chaotyczne, dlatego program przestaje być głównym kryte-rium decyzji wyborców, ich uwaga skupia się raczej na cechach osobowych liderów poszczególnych partii. Kwestia reprezen-tacji politycznej określonych grup społecznych coraz rzadziej jest tematem kampanii wyborczych. Poseł, burmistrz czy radny mają rzekomo reprezentować ogół mieszkańców swo-jego okręgu, nawet jeśli ci ostatni wykazują sprzeczne dąże-nia. Czy można być równocześnie przedstawicielem lokato-rów i właścicieli nieruchomości, osób z klasy średniej i bez-domnych, pracodawców i pracowników? W rezultacie przedstawiciel sam decyduje, kogo będzie reprezentował w pierw-szej kolejności, kto zaś pozostanie bez wpływu na bieg spraw publicznych. Obywatele pozbawieni są także kontroli nad finansami publicznymi. Wolno im nie wybierać określo-nych polityków na drugą kadencję, ale nie mogą przeciw-działać marnotrawieniu funduszy publicznych, nikt spośród przedstawicieli nie ponosi majątkowej odpowiedzialności za błędne decyzje. Również programy grantowe i dotacje nie stanowią gwarancji udziału społeczności w tworzeniu lokal-nej polityki. Większość grantów przyznawana jest organiza-cjom o nastawieniu zachowawczym lub też tym, które utrzy-mują dobre stosunki z urzędnikami, radnymi czy posłami. Powstaje w ten sposób bariera dla wprowadzania innowacji, reform oraz zaspokajania potrzeb nowych społeczności.

Natomiast demokracja uczestnicząca realizuje się przez samorząd rozumiany jako samodzielne sprawowanie zarzą-du nad sprawami lokalnymi przez samych mieszkańców. Jeśli w demokracji przedstawicielskiej cele i zasady polityki oraz większość projektów reform powstają w zaciszu gabi-netów, to w demokracji uczestniczącej inicjatywa znajduje się w rękach społeczności lokalnej. Demokracja przedsta-wicielska bazuje na pasywnym i posłusznym w swej masie elektoracie, który periodycznie uczestniczy w wyborach, lecz traci wszelkie pozory władzy po zakończeniu akcji wy-borczej. W odróżnieniu od niej nie sposób wyobrazić sobie funkcjonowania demokracji uczestniczącej bez aktywności obywatelskiej. Szkielet zasad ustrojowych tworzą w tym wy-padku zgromadzenia obywatelskie, a rola ciał przedstawiciel-skich ogranicza się do funkcji pomocniczych i koordynują-cych.

Czy nie prościej byłoby jednak przeprowadzać regular-nie referenda i na tej podstawie wytyczać kierunki polityki lokalnej i krajowej? Otóż zwolennicy demokracji uczestniczącej utrzymują, że „uczestnictwo wyborcze” nie jest prawdziwą ani właściwą formą aktywności obywatelskiej. Chodzi bowiem o coś więcej niż wrzucanie kartki do urny. W mocnym, jak mówią, nierozcieńczonym znaczeniu tego słowa, uczestnictwo polegać ma na byciu panem samego siebie, samorealizacji i samokształceniu przez udział w pub-licznej debacie i kreowanie wspólnej polityki[46].

Inna sprawa, że realne uczestnictwo najlepiej sprawdza się w grupie względnie małej, nieprzekraczającej wielkości zgro-madzenia o charakterze lokalnym. Przypomina o tym Pa-trycja Satora w swej pracy o Porto Alegre, pisząc, że „wpływ każdego uczestnika na wspólne decyzje jest odwrotnie pro-porcjonalny do wielkości zgromadzenia”[47]. Z drugiej strony od masowego udziału mieszkańców zależy w dłuższej per-spektywie powodzenie budżetu partycypacyjnego. Dużo zna-czenie ma jednak też sprawność organizacyjna. Nieumiejętne prowadzenie zebrań może zniechęcać do aktywnego w nich udziału. Zebrania nie mogą być chaotyczne. Wielka liczba uczestników zebrań stwarza pewne trudności organizacyjne. Może zabraknąć czasu na podejmowanie decyzji, jeśli wszy-scy zechcą zabrać głos. Są dwa sposoby radzenia sobie z tymi niedogodnościami. Uczestnicy masowych zebrań dzielnico-wych mogą się podzielić na mniejsze grupy. W niewielkich grupach łatwiej zorganizować regularną wymianę opinii między uczestnikami. Kryterium podziału może być zainte-resowanie szczegółowym zagadnieniem, różnice poglądów lub adres zamieszkania. Drugim punktem porządku obrad zebrania dzielnicowego będzie wówczas przedstawienie wy-ników debat wewnątrz tych mniejszych grup. Innym spo-sobem jest organizowanie serii zebrań przygotowawczych, które odbywają się we wspólnotach mieszkaniowych, w gro-nie mieszkańców jednej ulicy, w zakładzie pracy lub zwoły-wane są przez stowarzyszenia. W zebraniach dzielnicowych uczestniczą wówczas delegaci, którzy otrzymali ściśle okre-ślone pełnomocnictwa od uczestników zebrań przygoto-wawczych. Jeden delegat jest wybierany na każdych dziesię-ciu lub dwudziestu uczestników zebrań przygotowawczych, żeby zachować proporcjonalny udział w rządzeniu. Dele-gaci muszą uzgadniać wszelkie decyzje z ludźmi, którzy ich wybrali. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by osoby nigdzie niestowarzyszone przedstawiały własne propozy-cje w trakcie zgromadzeń dzielnicowych i tematycznych. W każdym razie ważne jest, aby móc korzystać z jasnych zasad i procedur, które regulują sytuacje konfliktowe lub takie, w jakich nie ma konsensusu. To właśnie od jakości procedur zależy jakość dyskusji: improwizacja i chaos nie sprzyjają partycypacji. Istotnym aspektem realizującej się w małych grupach demokracji uczestniczącej jest możliwość obserwacji poszczególnych uczestników zgromadzeń, ich reakcji na wystąpienia innych. Kształtowane są umiejętno-ści ujawniania i opisywania własnych potrzeb oraz uzgad-niania ich z pozostałymi osobami. To odróżnia demokrację uczestniczącą od demokracji bezpośredniej, pozbawionej możliwości wzajemnych oddziaływań, jak w przypadku re-ferendum czy głosowania elektronicznego.

W demokracji bezpośredniej przez referendum społe-czeństwo podejmuje decyzje bezpośrednio, ale nie przez wspólne zgromadzenie. Uczestnik referendum działa w osa-motnieniu, bez uczestnictwa w dyskusji, zatem jego prze-myślenia nie są kształtowane przez dialog. Głosujący po-zostaje słuchaczem biernym, nieuczestniczącym w debacie. Przede wszystkim demokracja przez referendum oznacza bezwzględne i dosłowne rządy większości, która zgarnia wszystko, podczas gdy mniejszość wszystko traci. Uzysku-jemy w ten sposób systemową tyranię większości, kolejny statystyczny akt masowy. Stąd już blisko do przekonania, że społeczeństwo składa się z odizolowanych jednostek, które nie potrafią dobrowolnie kooperować, a łączy je tylko aryt-metyka wyborcza.

Następny problem to zakres spraw objętych procesem decyzyjnym. Przedmiot referendum może być formułowany przez samych obywateli w postaci inicjatywy ludowej, znacz-nie częściej jednak określany jest przez rządy i parlamenty jako część politycznej strategii. Głosowania dotyczą zwykle konstytucji, ich ratyfikacji bądź zmian. Coraz częściej po-jawiają się kwestie związane z przystąpieniem do struktur ponadpaństwowych i ratyfikacją traktatów międzynarodo-wych, lecz rządy narodowe nie zawsze respektują zasadę równego traktowania obywatelskich preferencji w procesie decyzyjnym. W ten sposób postąpił rząd Danii po ogłosze-niu wyników referendum w sprawie traktatu z Maastricht w 1993 r. oraz rząd Irlandii w kwestii traktatu nicejskiego z 2001 r. – ponawiając głosowanie, kiedy okazało się, że za-kładany przez władze rezultat nie został osiągnięty. Nie od-notowano natomiast powtórzenia głosowania w przypadku wyniku zgodnego z oczekiwaniami rządzących. Czasem pod głosowanie poddawane są kwestie związane z obyczajowością: rozwody i aborcja w Irlandii, Szwajcarii, Portugalii oraz we Włoszech. Ogół wyborców głosuje nad kwestiami obyczajo-wymi, które powinny być rozstrzygane indywidualnie, przez każdą jednostkę w jej własnym sumieniu. W wielu istotnych dla obywateli kwestiach w ogóle rezygnuje się z konsulta-cji społecznej. Podczas debaty kandydatów na prezydenta Krakowa jesienią 2006 r. jeden z nich, Tomasz Szczypiński, poseł Platformy Obywatelskiej (PO), deklarował poparcie dla propozycji organizowania referendów wśród mieszkańców, jednak na pytanie o plebiscyt w sprawie finansowania z budżetu bezpłatnej komunikacji miejskiej odpowiedział, że nie zgodzi się na podobne głosowanie, ponieważ „samo-rząd nie jest od robienia prezentów mieszkańcom”. Innym przykładem jest udział w wojnie, nawet tej planowanej przez rządzących z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. To rząd lub parlament, a nie ogół obywateli, podejmuje decyzję, kiedy i w jakiej sprawie społeczeństwo ma zabrać głos. Referenda si-łą rzeczy ograniczają więc uczestnictwo obywateli w procesie ustawodawczym do ram określonych przez gremia rządzące.

Pojawiają się także inne zagrożenia. Co najmniej niepo-kojące są doświadczenia z totalną demokracją bezpośrednią w społeczeństwach tradycyjnych, nawet w skali lokalnej. Do-brym przykładem są indyjskie Panczajaty, gdzie zebraniom ogółu mieszkańców wioski dano prawo rządzenia, sądzenia, kształtowania sumień i egzekwowania nakazów moralnych. Lokalny despotyzm w niczym nie ustępuje tam okropień-stwom totalitarnych systemów państwowych. Jest tak, ponie-waż nie wytyczono rozsądnej granicy między uprawnieniami demokratycznej wspólnoty a prawem do niezawisłości po-szczególnych jednostek.

W demokracji uczestniczącej nie powtórzono tego błę-du. Głosowania i negocjacje dotyczą tutaj raczej sfery eko-nomicznej i administracyjnej oraz kształtowania najbliższe-go otoczenia. Przychodząc na zgromadzenie obywatelskie, można ustosunkować się do określonej kwestii w sposób częściowy lub na bieżąco dokonać korekt, co w referen-dum nie jest możliwe. Do wyjątków należą referenda, pod-czas których głosujący mają możliwość wyboru spośród większej liczby proponowanych rozwiązań, co przecież jest normą w demokracji uczestniczącej. W systemie tym stwo-rzono mechanizm zapewniający, że głos żadnej grupy nie zostanie zignorowany. Niewiele wspólnego z samorządnością ma bowiem partycypacja ograniczona do respektowa-nia opinii wyłącznie jednej grupy obywateli. Przykładem nierówności obywatelskiej partycypacji była w roku 2006 dyskusja wokół budowy osiedla komunalnego w jednej z dzielnic Krakowa. Wśród dotychczasowych mieszkańców pojawiły się obawy, że ich mieszkania stracą na wartości, a zagrożenie przestępczością wzrośnie. Zaczęły się protesty, zebrano 2 500 podpisów przeciwko planowanej od 2004 r. inwestycji. Konflikt wokół tej lokalizacji zainteresował kan-dydatów na urząd prezydenta Krakowa. Prezydent Jacek Maj-chrowski bronił swojej decyzji o lokalizacji osiedla, gdy tym-czasem kandydaci prawicy: Ryszard Terlecki (PiS) i Tomasz Szczypiński (PO) ogłosili się rzecznikami dotychczasowych mieszkańców, straszyli powstaniem getta biedy, przypomina-li o potrzebie konsultacji z wyborcami. W całym tym zamie-szaniu zapomniano o osobach bezpośrednio zainteresowa-nych przyznaniem mieszkań socjalnych. Nikt nie pomyślał o umożliwieniu przyszłym lokatorom wyrażenia własnego zdania na temat miejsca, w którym decyzją władz mają być osiedleni. Żaden z kandydatów startujących w wyborach nie wspomniał nawet o potrzebie takich rozmów, chociaż przez dwa lata od podjęcia decyzji było dość czasu na zorganizo-wanie spotkań z potencjalnymi lokatorami. Przez dwa lata było również dość czasu, żeby zaplanować spotkanie lub pik-nik przyszłych lokatorów z zasiedziałymi już mieszkańcami dzielnicy. Podjąć przynajmniej próbę mediacji w celu przeła-mania uprzedzeń. Czyżby ludzie biedni stali się obywatelami drugiej kategorii, z którymi nie warto rozmawiać? Dodaj-my, że po ogłoszeniu wyników wyborów problem przestał interesować lokalnych polityków[48].

W projekcie partycypacyjnym nie chodzi bynajmniej o to, by na siłę dążyć do osiągnięcia zgody wyrażonej przez wszystkich, co mogłoby prowadzić do zafałszowania obrazu społeczeństwa, lecz o to, aby nikt nie został wykluczony z dys-kusji i decydowania o swoim losie. W odróżnieniu od demo-kracji przedstawicielskiej, wytwarzającej pozorną zgodę spo-łeczną co do kierunków wspólnej polityki lub podsyca kon-flikty, które można wykorzystać w rozgrywkach pomiędzy różnymi elitami, partycypacja sprzyja ujawnianiu realnie istniejących sprzeczności interesów i konfliktów. Konflikty i różnice interesów nie wykluczają przecież dialogu. Ludzie mogą się spotykać, dyskutować i decydować bez udziału polityków o inwestycjach na terenie swojego osiedla lub całej dzielnicy i miasta. Dochodzi wtedy do bezpośredniej konfrontacji różnych stanowisk, dają o sobie znać wszel-kie antagonizmy i aspiracje społeczne. Stąd rozwiązywanie spraw emancypacji poszczególnych grup i zaspokojenia najpilniejszych potrzeb staje się bardziej widoczne jako wa-runek funkcjonowania społeczeństwa. Należy uznać za na-turalne to, iż obywatele są często dla siebie konkurentami, ale istnieją wspólne problemy, które można wspólnie regu-lować. Wystarczy, że przy rozdziale środków budżetowych oraz w trakcie podejmowania innych decyzji uwzględnia się postulaty i pomysły, które uzyskały poparcie mniejszości. Znajdują one swoje miejsce we wspólnej polityce propor-cjonalnie do liczby osób, które wyraziły zainteresowanie ich realizacją, braków w określonym sektorze i liczby mieszkań-ców żyjących w danej dzielnicy. Jeśli demokracja przedstawi-cielska stara się, przynajmniej w założeniach, faworyzować pogląd większości, to w demokracji uczestniczącej proces decyzyjny uwzględnia w sposób bardziej kompleksowy zło-żoność interesów, nadzieje i różnorodne potrzeby społeczne.

Wreszcie, w przypadku demokracji przez referendum pieniądze, mimo założenia równości pozostałych warunków, stanowią czynnik determinujący rezultat bezpośredniego ustawodawstwa. Zebranie podpisów wymaganych do wnio-sku o referendum czy inicjatywę ustawodawczą, stworzenie efektywnej organizacji dla przeprowadzenia odpowiedniej kampanii, finansowanie akcji propagandowej czy przyciąg-nięcie uwagi mediów wymaga sporych nakładów finanso-wych. Na przykład w Szwajcarii, gdzie przeprowadza się naj-więcej referendów, podobnie jak podczas kampanii w USA, strona wydająca duże sumy wygrywa 80–90% kampanii. Deformujący wpływ pieniędzy wraz z dyktatem większości stanowią prawdopodobnie najbardziej poważny niedostatek demokracji bezpośredniej realizowanej poprzez referendum.

Różne wydatki na kampanię stoją w sprzeczności z demokra-tyczną formułą „jeden człowiek, jeden głos”. Można w tym miejscu zaryzykować analogię z zebraniem sąsiedzkim czy telewizyjną debatą, gdzie jedna ze stron mogłaby dochodzić do głosu kilka razy częściej niż druga, zawdzięczając to wy-kupieniu miejsca na podium, opłaceniu mikrofonu lub czasu antenowego. W przypadku braku odpowiedniej przeciwwagi zwiększa się ryzyko manipulacji i niedoinformowania społe-czeństwa. Uniemożliwia to obywatelom dokonanie prawid-łowej oceny danej sprawy[49]. Tylko w wyjątkowych sytuacjach słabsi wygrywają z „dużymi pieniędzmi”. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na wynik referendów, które zostały zor-ganizowane pod naciskiem masowych ruchów społecznych. W dniach 1–7 września 2002 r. przeprowadzono w Bra-zylii plebiscyt w sprawie negocjowania przez ten kraj układu o wolnym handlu Free Trade Area of the Americas (FTAA) oraz utworzenia na terytorium tego państwa amerykańskiej bazy wojskowej w Alcántara. Plebiscyt był inicjatywą wielu organizacji: związku zawodowego Jednolita Centrala Pra-cujących (CUT), Brazylijskiej Sieci dla Integracji Ludów, Ruchu Ludzi Bez Ziemi (Movimento de los Trabalhadore Sem Terra – MST), pewnej liczby organizacji pozarządo-wych i partii politycznych. 100 tys. wolontariuszy przez osiem miesięcy prowadziło kampanię informacyjną w spra-wie negatywnych następstw ratyfikowania przez rząd wspo-mnianych propozycji. W rezultacie przytłaczająca większość spośród ponad 10 mln głosujących opowiedziała się przeciw udziałowi rządu w negocjacjach na temat układu stowa-rzyszeniowego i utworzenia bazy wojskowej[50]. Również meksykański ruch zapatystów[51] udowodnił, że jest w stanie mobilizować wielu ludzi – w marcu 1999 r. w zorganizowa-nym bez pomocy państwa plebiscycie dotyczącym uznania ludów indiańskich i zakończenia ludobójczej wojny (por el Reconocimiento de los Pueblos Indios y por el fin de la Guerra de Exterminio) wzięło udział 2,5 mln Meksykanów. Rząd Meksyku musiał w związku ze społecznym poparciem dla zapatystów wycofać większość wojsk z regionu Chiapas, uwolnić więźniów politycznych i rozpocząć negocjacje.

Ostatnim problemem są różne szczeble decyzyjne. Jak obywatele mogą uczestniczyć w podejmowaniu decyzji na szczeblach tak różnych geograficznie jak poziom lokalny, krajowy czy europejski? Usprawiedliwieniem demokracji przedstawicielskiej jest oddalenie obywateli od miejsc ob-rad i podejmowania uchwał: za tym argumentem geogra-ficznym (mało istotnym w przypadku demokracji lokalnej) kryje się argument o wiele poważniejszy, a mianowicie od-dalenie kulturowe. Jeśli ograniczy się demokrację uczest-niczącą do szczebla lokalnego, ryzykuje się brak szerszego zainteresowania i efekt znany w Stanach Zjednoczonych pod nazwą: „nie w moim ogródku” (Nimby – not in my ba-ckyard). A z drugiej strony, czy uczestnictwo nie traci trochę na jakości decyzyjnej w miarę, jak zwiększa się jego zasięg? Czy znajomość realiów i poczucie przynależności lokalnej, które wspierają partycypację na szczeblu miasta, nie tracą trochę na znaczeniu w skali państwowej? Patriotyzm lokal-ny towarzyszy często demokracji uczestniczącej na szczeblu lokalnym, ale zamiast widzieć w nim zagrożenie dla rozmia-rów demokracji uczestniczącej, lepiej potraktować go raczej jako trampolinę. Chodzi tu o takie zorganizowanie dyskusji w mniejszych grupach i wprowadzenie takich procedur, aby mieszkańcy mogli przejść od swojej wiedzy dotyczącej życia codziennego do dyskusji o sprawach obywatelskich, od inte-resów jednostkowych do interesu społecznego. Przedmiotem obrad mogą być również zagadnienia związane ze spłatą kra-jowych długów, udziałem w wojnie czy polityką zagraniczną. Narzędzia takie jak regionalny budżet partycypacyjny, mię-dzyregionalne fora delegatów i miejskie konferencje progra-mowe udowadniają w praktyce, że nawet wspinanie się na wyższy szczebel pozwala zachować jakość obrad i motywację obywateli, aby w tym uczestniczyć. To jednakże staje się nie-możliwe, jeśli podział kompetencji zachowuje sprawy doty-czące interesu ogólnego dla radnych lub posłów, a dla zwy-kłych obywateli pozostawia kwiestie dotykające tylko ich sa-mych. Szczeble wyższe w demokracji uczestniczącej nie mogą być organami nadrzędnej władzy nad szczeblami niższymi. Szczeble wyższe powinny być uzależnione od szczebli niż-szych, gdyż składają się z przedstawicieli działających w gra-nicach wyraźnych dyrektyw i doraźnych upoważnień swoich wyborców. W systemie wielostopniowej partycypacji nie ma w ogóle organów nadrzędnych i podległych. Jest natomiast wyraźny podział zadań i odpowiedzialności. Sprawy o znacze-niu szerszym, wykraczające poza zakres wyłącznych zaintere-sowań i kompetencji obradującego zebrania mieszkańców, nie są od razu definitywnie rozstrzygane, lecz przekazuje się je (wraz z opiniami i propozycjami obywateli) przez delegata lub radnego do ogniwa wyższego rzędu, gdzie zasiadają przedstawiciele innych samorządów z miasta, regionu czy nawet całego kraju. Przedstawiciel staje się wyrazicielem opinii i woli delegującego go zebrania mieszkańców w radzie mia-sta lub sejmiku wojewódzkim. Obowiązuje zasada ciągłej możliwości odwołania przedstawiciela. Zebranie mieszkań-ców ma prawo w dowolnym momencie cofnąć mandat swo-jemu przedstawicielowi, co jest niezwykle skomplikowaną procedurą w przypadku demokracji pośredniej. W zasadzie każdorazowej odwoływalności przedstawiciela upatrywać na-leży zabezpieczenia przed korupcją i nadużyciem władzy. Jest to chyba najważniejsze wyzwanie dla demokracji uczest-niczącej.

Ideał nie istnieje, jednak opisana forma demokracji wyda-je się najlepiej odpowiadać wizji społeczeństwa pluralistycz-nego, w którym można realizować różne cele i wyznawać różne systemy wartości, a równocześnie nie odbierać innym prawa do swobód i autonomii. Dylematy teoretyczne najle-piej rozstrzygnąć, odwołując się do praktyki i dlatego poniżej chciałbym przedstawić przykłady funkcjonowania demokra-cji uczestniczącej, które są rezultatem wygranych wyborów samorządowych, tworzenia struktur równoległych lub zbroj-nego powstania.

Realutopia[52] w Porto Alegre

Nazwa miasta w tłumaczeniu na język polski oznacza „Spo-kojny Port”. Oficjalnie używa się również skrótu PoA lub POA. Porto Alegre jest stolicą stanu Rio Grande do Sul na południowym wschodzie Brazylii, nad rzeką Guaiba. Ten najbardziej wysunięty na południe stan, graniczący z Urug-wajem, zamieszkuje ludność tradycyjnie pasterska. Miesz-kańcy są nazywani do dziś gauchos, czyli pastuchami[53]. Według danych spisu powszechnego z roku 1991 aż 84,2% populacji miasta stanowią biali, 7,2% czarni, 0,2% Azjaci, 0,2% Indianie.

Porto Alegre założyli około 1742 r. imigranci z należących do Portugalii Wysp Azorskich. W XIX w. do jego rozwoju przyczynili się osadnicy z Niemiec i Włoch. W latach 1835-1845 miasto stało się głównym ośrodkiem separatystycz-nej „rebelii oberwańców”, stan Rio Grande do Sul ogłosił się wówczas niepodległą republiką. W końcu XIX w., wraz z na-pływem nowej fali emigrantów z Europy, pojawiły się w Porto Alegre organizacje anarchistyczne i socjalistyczne, przyczynia-jąc się do wzrostu liczby strajków i zamieszek. W roku 1930, a następnie w 1953 wybuchały tutaj antyrządowe powstania. W latach 1960–80 miasto doświadczyło przyspieszonego pro-cesu industrializacji, powstały też gigantyczne slumsy.

Liczące 1,4 mln mieszkańców[54] Porto Alegre wypracowy-wało w latach dziewięćdziesiątych ponad 12,4% brazylijskiej produkcji przemysłowej i przynosiło jedną trzecią zysków w sektorze usług. Miasto stanowi też główny port rzeczny obsługujący eksport produktów rolnych. Znajdują się tutaj dwa duże uniwersytety: federalny i katolicki. Cały region ma dziś jedne z najlepszych wskaźników społecznych (mniejsza śmiertelność niemowląt, dłuższe życie, więcej szkół) w Brazy-lii. Mimo to jest tu duże bezrobocie i pojawiają się problemy z rozwiązaniem kwestii mieszkaniowej, ponieważ około piętnastu rodzin posiada całość terenów miejskich nadających się pod dalszą zabudowę. Według szacunkowych danych od 25 do 30% ludności miasta żyje na nielegalnie zajmowanych gruntach, w nielegalnie wzniesionych budynkach, które two-rzą całe osiedla zwane vilas i favelas. Samorząd nie może zgod-nie z przepisami realizować inwestycji na tych terenach[55].

Dyktatura wojskowa panująca w Brazylii w latach 1964–1985 spotkała się w tym mieście z silnym oporem ze strony mieszkańców. Doszło do tego, że w opinii policji więźnio-wie polityczni nie mogli być „bezpiecznie więzieni” w mie-ście i musieli być często wysyłani gdzie indziej. Oprócz opozycji politycznej powstawały też stowarzyszenia obywa-telskie. Pierwsze stowarzyszenia sąsiedzkie (po portugalsku associações de bairro) powstały w Porto Alegre już w 1945 r. Rządy wojskowych próbowały pozyskać ich przychylność, organizując roboty publiczne w wybranych rejonach miasta. Polityka „klientelizmu”, sprowadzająca się do nagradzania lojalnych wobec rządu społeczności, nie przyniosła spodzie-wanego rezultatu – większość organizacji sąsiedzkich, chociaż oczywiście nie wszystkie, odrzuciła ofertę współpracy z rzą-dem, polityka represji sprowokowała zaś mieszkańców bied-nych dzielnic do udziału w antyrządowych wystąpieniach. Prawdziwy boom aktywności społecznej nastąpił jednak po upadku władzy wojskowych w 1984 r. Obok coraz liczniej-szych stowarzyszeń sąsiedzkich zaczęły powstawać kluby matek, lokalne kluby sportowe, szkoły samby, spółdzielnie, wzrastało znaczenie związków zawodowych. Jak w wielu innych krajach (podobną działalność prowadziły palestyń-skie komitety ludowe czy komitety uliczne w RPA) organi-zacje dzielnicowe prowadziły na szczeblu lokalnym walkę o budowę wodociągów, oczyszczalni, tworzenie transportu miejskiego lub samodzielnie realizowały projekty dotyczące zagospodarowania dzielnicy. Organizacje sąsiedzkie prowa-dziły też edukację ludową inspirowaną przez Paulo Freire[56]. Współpracowały z nimi organizacje lewicowe i katolickie wspólnoty podstawowe (comunidades de base), organizujące czytania Biblii, sąsiedzką pomoc wzajemną i dyskusje o polityce społecznej. Wspólnoty podstawowe zaliczane do teolo-gii wyzwolenia i nazywane „kościołem ubogich” powstawały wśród mieszkańców slumsów. W połowie lat osiemdziesią-tych nastąpiła zasadnicza zmiana w ich działalności: stowarzyszenia utworzyły związki, najpierw na poziomie dzielnic, następnie na poziomie miasta i regionu. Cel był podwójny. Chodziło nie tylko o zbudowanie ruchu i złączenie sił, ale również o wysiłek jakościowy mający na celu przekroczenie lokalnego, dzielnicowego poziomu i uzyskanie możliwości działania na poziomie aglomeracji. W ten sposób narodziła się Federacja Stowarzyszeń Sąsiedzkich Porto Alegre (Uniăo das Associações dos Moradores de PoA – UAMPA).

W 1984 r. odbyły się pierwsze wolne wybory samorządo-we. Zwycięstwo w nich odniósł kandydat populistycznej De-mokratycznej Partii Pracy (Partido Democratico Trabalhi-sta – PDT), który fotel burmistrza zawdzięczał obietnicy spełnienia postulatów organizacji sąsiedzkich[57]. Te ostatnie uwa-żały, że cała polityka miejska powinna być opracowywana i zatwierdzana nie przez radnych, ale bezpośrednio przez mieszkańców, jednak zwycięzcy szybko zapomnieli o obiet-nicach złożonych w trakcie kampanii wyborczej. Mieszkań-cy nie czekali z założonymi rękami: w 1985 r. trzystu dele-gatów na kongres Federacji Stowarzyszeń Sąsiedzkich Porto legre (UAMPA) przedstawiło projekt wprowadzenia w mieś-cie budżetu partycypacyjnego[58], od roku 1987 zaczęły się po-jawiać w biednych dzielnicach nieformalne rady ludowe, które żądały decentralizacji, jawności pracy administracji i przeniesienia procesu decyzyjnego bliżej obywateli. Do spadku popularności władz lokalnych przyczyniła się coraz trudniejsza sytuacja mieszkaniowa ludności. Lata osiem-dziesiąte były pod tym względem jedną z najgorszych dekad w dziejach miasta, liczba mieszkańców żyjących w lokalach niespełniających najniższych standardów wzrosła od 15% w 1980 do 28% w 1989 r.[59]. W roku 1989 Demokratyczna Partia Pracy (PDT) zamieszana w afery korupcyjne i mal-wersacje finansowe przegrała wybory, a jej miejsce zajęła Partia Pracowników (Partido dos Trabalhadores – PT), założona w 1981 r. przez przywódców związkowych, organizatorów brutalnie stłumionego przez rząd strajku 300 tys. robotni-ków w Sao Paulo w 1978 r. Współtworzyły ją również kluby lewicy chrześcijańskiej, socjaldemokraci, marksiści, w tym szczególnie silni w Porto Alegre trockiści. W chwili przejęcia władzy w mieście przez burmistrza z ramienia PT w administracji panował kompletny chaos: pracownicy komunalni nie otrzymywali pensji od ponad dwóch miesięcy, 98% budżetu miejskiego pochłaniały wynagrodzenia pracowników samo-rządowych, wstrzymano realizację wszystkich inwestycji[60]. Sytuacja gospodarcza w kraju też nie była najlepsza, hiper-inflacja w roku 1989 wynosiła 1774%. Historia jednak się nie powtórzyła, gdyż radni i burmistrz z PT nie popełnili takich błędów, jak ich poprzednicy. Świadomi frustracji w ruchu stowarzyszeniowym spowodowanej niedotrzymaniem obiet-nic oraz tym, że stowarzyszenia chciały naprawdę i poważnie być brane pod uwagę przy podejmowaniu decyzji dotyczą-cych sposobu, w jaki miasto będzie zarządzane, burmistrz i radni z ramienia PT zdecydowali o wprowadzeniu w ży-cie struktur pozwalających na uczestnictwo mieszkańców w opracowywaniu budżetu miejskiego.

Pierwszy rok funkcjonowania demokracji uczestniczącej nie skłaniał jeszcze do entuzjazmu. Administracji miejskiej brakowało doświadczenia i jasnych procedur postępowa-nia. Część organizacji pozarządowych i stowarzyszeń wciąż tkwiła w dawnych przyzwyczajeniach, szukano protektorów i możliwości zapewnienia sobie przywilejów. Zgromadze-nia dzielnicowe przygotowały listę żądań, nie wyznaczając żadnych priorytetów ani też nie dokonując osądu propo-zycji, które czasami były zbyt daleko idące, a nawet anta-gonistyczne, chociaż stan finansów miejskich daleki był od możliwości zaspokojenia wszystkich oczekiwań. Ponieważ zgromadzenia dzielnicowe zaniechały selekcji propozycji, to służby techniczne miasta podzieliły tematy z listy przeka-zanej im przez mieszkańców na trzy grupy: te, które miały być zrealizowane w pierwszej kolejności, te, których realizacja miała być odłożona na później, oraz te, które w ogóle nie będą brane pod uwagę. Wybory dokonywane przez służby techniczne nie zawsze odpowiadały mieszkańcom. Władze miejskie stanęły przed bardzo prostą alternatywą: zlikwidować struktury uczestnictwa, które w takim stanie nie zadowalały nikogo lub najwyżej nielicznych, ryzykując, że znajdą się w tej samej sytuacji, co kilka lat wcześniej De-mokratyczna Partia Pracy, lub też ustąpić przed żądaniami mieszkańców, pozwalając, aby społeczeństwo samo ustalało priorytety budżetowe, a tym samym politykę miejską z oczy-wistym ryzykiem otwartego konfliktu z obowiązującym w Bra-zylii ustawodawstwem.

Pierwotne propozycje PT z roku 1988 polegały na two-rzeniu rad pracowniczych i wybieraniu radnych do ratusza. Jedni delegaci rad pracowniczych mieli wybierać kolejnych. Stowarzyszenia sąsiedzkie widziały inne rozwiązanie: lokal-ne zgromadzenia wszystkich zainteresowanych i kontrola decyzji budżetowych przez samych mieszkańców oparta na bezpośrednich dyskusjach i głosowaniach. PT zdecydowa-ła się w końcu na współistnienie demokracji bezpośredniej (zebrania mieszkańców, wybór delegatów oraz radnych do Rady Budżetu Partycypacyjnego – Conselho do Orçamen-to Participativo) i pośredniej: rada miasta i burmistrz. To właśnie wprowadzenie demokracji uczestniczącej i budżetu partycypacyjnego zapewniło PT kolejne sukcesy wyborcze. Postanowiono zreformować całkowicie proces uczestnictwa i przekazać uroczyście władzę w kwestii opracowania i decy-dowania o budżecie miejskim tak w zakresie inwestycji, jak i funkcjonowania miasta zebraniom mieszkańców. Projekt przygotowanego przez mieszkańców budżetu, aby spełnić kryteria legalności, miał być przedstawiany burmistrzo-wi (Prefeitura) i zatwierdzany oficjalnie przez Radę Mia-sta (Câmara de Vereadores). Burmistrz i radni PT złożyli deklarację, że ostatni etap zatwierdzania budżetu będzie wyłącznie formalnością. W roku 1990 wprowadzono bud-żet partycypacyjny (Orçamento Participativo – OP) i zor-ganizowano pierwsze rundy zebrań sąsiedzkich w pięciu dzielnicach. Utworzono Gabinet Planowania Miasta (Ga-binete Planejamento – GAPLAN), którego zadaniem stało się przekładanie postulatów mieszkańców na technicznie i ekonomicznie wykonalne działania miasta. W następnym roku, w wyniku konsultacji wśród mieszkańców, zarząd mia-sta zmienił podział administracyjny miasta. Powstało szesna-ście społecznie i kulturowo jednorodnych dzielnic. W ro-ku 1994, zgodnie z życzeniami mieszkańców, powstały zgro-madzenia tematyczne. Dalej, w odpowiedzi na presję oby-wateli, utworzono Komisję Trójstronną (Tripartite Com-missăo) – złożoną z dwóch reprezentantów związku zawo-dowego pracowników administracji, dwóch reprezentantów Rady Budżetu Partycypacyjnego i dwóch reprezentantów zarządu miasta. Głównym jej zadaniem stało się wpływanie na zatrudnienie urzędników.

Struktura organizacyjna budżetu partycypacyjnego, któ-rą postaram się teraz omówić, obowiązywała w Porto Ale-gre od 1990 do 2004. Nowe władze miejskie wprowadziły w ostatnich latach wiele istotnych zmian: ograniczono au-tonomię zgromadzeń miejskich i zaprzestano współpracy z instytucjami budżetu partycypacyjnego. Przyczyny i kon-sekwencje kryzysu demokracji uczestniczącej w Porto Alegre omówię w końcowej części tego rozdziału.

Naczelną zasadą demokracji uczestniczącej był w la-tach 1990–2004 udział mieszkańców w tworzeniu budżetu partycypacyjnego, który dokonywał się przez zgromadzenia sąsiedzkie i tematyczne. Proces decyzyjny w systemie budże-tu partycypacyjnego rozpoczynał się na przełomie marca i kwietnia. Inicjowane były wtedy zgromadzenia sąsiedzkie w każdej z dzielnic i w każdym z pięciu obszarów tematycz-nych. Tworzenie budżetu i planu inwestycyjnego przebiega-ło w trzech wymiarach:

  1. baza geograficzna (zgromadzenia sąsiedzkie);

  2. baza tematyczna (odpowiada wizji całościowej miasta);

  3. baza techniczno-programowa (administracja miasta).

Wszyscy mieszkańcy, którzy ukończyli szesnaście lat, zo-stali uprawnieni do udziału w zgromadzeniach, zgłaszania pomysłów i głosowania. Stowarzyszenia nie były w żaden sposób uprzywilejowane.

Informacje o zebraniach sąsiedzkich (Assembleias Ple-narias Regionais) i pięciu zebraniach tematycznych (Assem-bleias Plenarias Tematicas) o charakterze ogólnomiejskim ogłaszano przez radio, telewizję, za pomocą plakatów, a na-wet z jeżdżących po mieście samochodów wyposażonych w głośniki. Powstała również sieć punktów informacyjnych, gdzie mieszkańcy mogli dowiedzieć się więcej o procesie budżetu partycypacyjnego. W pierwszym roku funkcjono-wania systemu pracownicy administracji chodzili dosłownie od domu do domu, namawiając do uczestnictwa w zgro-madzeniach. Pierwsze wiosenne zgromadzenia miały przede wszystkim charakter mobilizujący, służąc w pierwszej kolej-ności przyciągnięciu nowych osób. Przeprowadzano właśnie wtedy zajęcia instruktażowe wyjaśniające idee i zasady plano-wania budżetu. Podczas spotkań w każdej z szesnastu dzielnic miały miejsce projekcje filmów pokazujących funkcjonowa-nie demokracji uczestniczącej, podstawowe składniki bud-żetu oraz prezentujących najważniejsze inwestycje podjęte przez miasto w poprzednim roku. Każdy mógł wtedy wyrazić własne opinie o administracji i całym systemie. W tym samym czasie odbywały się zebrania przygotowaw-cze mieszkańców zainteresowanych udziałem w zebraniach tematycznych, gdzie dyskutuje się problematykę związaną z interesem ogólnym miasta. Pomysł wprowadzenia podzia-łu na zebrania dzielnicowe i tematyczne wyłonił się podczas rozmów między mieszkańcami, którzy dostrzegli potrzebę stworzenia ram dla wypracowania planu inwestycji przekra-czających granice dzielnic[61]. Zebrania dotyczyły transportu i ruchu miejskiego, kultury, rozwoju ekonomicznego i po-datków, edukacji, sportu i wypoczynku, zdrowia i pomocy społecznej oraz planowania, rozwoju miasta, przestrzeni pu-blicznych i ochrony środowiska. Następnie, w kwietniu, pra-cownicy administracji przedstawiali zgromadzonym spra-wozdanie budżetowe za poprzedni rok oraz postęp prac nad wykonaniem tegorocznego budżetu i planu inwestycyjnego. Trwały wstępne dyskusje, mieszkańcy zaczynali identyfiko-wać swoje potrzeby priorytetowe dotyczące oczekiwanych in-westycji w ramach ustalonych wcześniej obszarów tematycz-nych i polityk sektorowych (polityka mieszkaniowa, ochro-na zdrowia, rozwój infrastruktury, kultura itd.), a następnie wybierali delegatów do dzielnicowego Forum Delegatów Regionalnych i pięciu Forów Delegatów Tematycznych we-dług kryteriów liczby uczestników zebrań[62].

r-g-rafal-gorski-bez-panstwa-2.png
Schemat. Funkcjonowanie dzielnicowych i tematycznych zgromadzeń w ramach budżetu partycypacyjnego w Porto Alegre, na podstawie: Rual-do Menegat, Participatory Democracy and Sustainable Development: Inte-grated Urban Environmental Management in Porto Alegre, Local Agenda 21 in Porto Alegre, „Environment & Urbanisation” 2002, vol. 14, nr 2, s. 191.

Fora Delegatów to organy kolegialne, pełniące funkcje konsultacyjne, kontrolne i mobilizujące mieszkańców do udziału w kolejnych zgromadzeniach. Zbierały się raz w miesiącu, a ich podstawowymi zadaniami były nadzór, moni-torowanie wykonania inwestycji oraz pośredniczenie mię-dzy Radą Budżetu Partycypacyjnego a obszarami tematycz-nymi i dzielnicami. Ponieważ większość delegatów należała do różnych organizacji społecznych, za ich pośrednictwem odbywały się również negocjacje w kwestii poszczególnych projektów. Dodać jeszcze należy, że spotkania delegatów ot-warte były dla wszystkich, choć prawo głosu mieli tylko za-rejestrowani mieszkańcy dzielnicy. W przypadku opóźnień i zmian, delegaci mieli bezpośredni dostęp do biura burmi-strza i mogli żądać wyjaśnień. Interweniowali dość często podczas prac budowlanych, kontrolując dotrzymywanie ter-minów, przeglądając księgi rachunkowe, sprawdzając ceny oraz jakość i kolejność wykonywanych prac.

Ewolucja kryteriów decydujących o liczbie delegatów by-ła związana ze wzrastającym zainteresowaniem mieszkańców. I tak, początkowo kryterium mówiło o jednym delegacie na każdych pięciu uczestników zgromadzenia. Na początku lat dziewięćdziesiątych jeden delegat przypadał już na każdych dziesięciu uczestników, a od 1996 r. na każdych dwudziestu. Najczęściej do Forum Delegatów wybierani byli reprezen-tanci różnych stowarzyszeń (artystycznych, politycznych, so-cjalnych), grup, spółdzielni, klubów (kluby matek, kluby piłkarskie), związków zawodowych itp. Delegatami nie mo-gły być osoby pełniące funkcje urzędnicze lub posiadające mandat radnego. Delegaci nie otrzymywali wynagrodzenia, ich kadencja trwała rok.

Drugi etap trwał od połowy kwietnia do 23 maja. Był to czas tzw. spotkań pośrednich (reuniones intermediarias) z udziałem delegatów i mieszkańców. Zbierano postulaty i prośby, a także ustalano potrzeby indywidualnych miesz-kańców, ruchów i grup dotyczące braków w infrastrukturze i pomysłów reorganizacji służb komunalnych. Wybierano również dodatkowych delegatów wyposażonych w instruk-cje od zgromadzeń. Spotkania na poziomie dzielnicy i niż-szym (np. w obrębie ulicy, osiedla) trwały mniej więcej dwie godziny. Ocenia się, że właśnie zebrania pośrednie przycią-gały największą liczbę uczestników. Uczestnicy zgromadzeń regionalnych i tematycznych układali hierarchię postulatów zgodnie z priorytetami i kryteriami ogólnymi. Powstawały w ten sposób listy priorytetowe. Miały wtedy miejsce gorące dyskusje i często przeprowadzano głosowania. Jednak najważ-niejsze negocjacje, prowadzące do ustalenia propozycji, odby-wały się niejako na zapleczu oficjalnych zgromadzeń i rozgry-wały się podczas spotkań różnych organizacji i stowarzyszeń.

Podczas spotkań pośrednich każde forum dzielnicowe i tematyczne dokonywało hierarchizacji priorytetów sekto-rowych. Należały do nich: gospodarka ściekowa, gospodar-ka mieszkaniowa, brukowanie, pomoc społeczna, zdrowie, edukacja, transport i komunikacja miejska, organizacja mia-sta. W roku 1998 dodano do tej listy: czas wolny, sport i tury-stykę, rozwój ekonomiczny oraz kulturę. Priorytety ustalano, przypisując każdej propozycji odpowiednią liczbę punktów zgodnie z kryteriami przedstawionymi w tabeli 1.

Tabela 1. Kryteria miejskie służące ustalaniu priorytetów inwestycyjnych. Stan z roku 2000 (punktacja ulegała zmianom w różnych okresach funk-cjonowania budżetu partycypacyjnego).
Kryteria Liczba, przez którą mnożona jest punktacja ustalona przez mieszkańców
Procent mieszkańców zgłaszających zapotrzebowanie na daną inwestycję Mnożone przez 4
Ponad 80% 5 punktów
61–79,99% 4 punkty
41–60,99% 3 punkty
21–40,99% 2 punkty
0,01–20,99% 1 punkt
Liczba mieszkańców dzielnicy Mnożone przez 2
Ponad 120 000 4 punkty
61 000–119 999 3 punkty
31 000–60 999 2 punkty
Poniżej 30 999 1 punkt
Priorytet przyznany przez mieszkańców Mnożone przez 4
Pierwszy priorytet 5 punktów
Drugi priorytet 4 punkty
Trzeci priorytet 3 punkty
Czwarty priorytet 2 punkty
Piąty priorytet i niższe 1 punkt

Każdy sektor programowy rozważany na zgromadzeniu pośrednim podzielony został na podtematy. Na przykład w zagadnieniu „gospodarka mieszkaniowa” mieściły się: wy-kup gruntów pod zabudowę komunalną, dofinansowanie przeprowadzek, budowa mieszkań komunalnych, remonty mieszkań, spółdzielni mieszkaniowych i budynków zabyt-kowych oraz urbanizacja terenów niezabudowanych. Przy-kładowe uporządkowanie pod względem ważności priory-tetów w ramach sektora programowego mogło wyglądać w następujący sposób:

Pierwszy priorytet budowa mieszkań
Drugi priorytet urbanizacja
Trzeci priorytet wykup gruntów
Czwarty priorytet remonty
Piąty priorytet przeprowadzki

Głosowania dotyczyły zatem uszeregowania prioryte-tów i wyznaczenia konkretnych miejsc realizacji inwestycji. W przypadku określonego sektora mieszkańcy ustalali, któ-re ulice i osiedla mają pierwszeństwo. Spisywano konkretne projekty, które uzyskały poparcie zebranych, np.: kontynu-acja budowy osiedla Verde, wykup gruntów w rejonie ulic San Fernando i Miramey, dofinansowanie przeprowadzki mieszkańców vilas do mieszkań komunalnych, remont ele-wacji bloków spółdzielni „Cuzco” i zabytkowego browaru. Wskaźnikiem potrzeb w sektorze „gospodarka mieszkanio-wa” była liczba mieszkańców, którzy oczekiwali na własne lokum oraz stan zachowania istniejącej zabudowy. Uszere-gowane priorytety wskazujące ważność konkretnych zadań były następnie przesyłane do władz wykonawczych, któ-re mogły w ten sposób ustalić wstępnie priorytety do pro-pozycji budżetowej. Na przykład w 1997 r. najwięcej gło-sów mieszkańców otrzymały: gospodarka mieszkaniowa (44 punkty w skali miasta), brukowanie ulic (42 punkty) oraz gospodarka ściekowa (30 punktów).

Tabela 2. Priorytety budżetu Porto Alegre w latach 1996–2003, na pod-stawie: Prefeitura Municipal Porto Alegre 2003, http://www.portoalegre. rs.gov.br/.
Rok Pierwszy priorytet Drugi priorytet Trzeci priorytet
2003 mieszkania edukacja brukowanie ulic
2002 mieszkania edukacja brukowanie ulic
2001 brukowanie ulic mieszkania kanalizacja, ścieki
2000 mieszkania brukowanie ulic ochrona zdrowia
1999 kanalizacja, ścieki brukowanie ulic mieszkania
1998 brukowanie ulic mieszkania kanalizacja, ścieki
1997 mieszkania brukowanie ulic kanalizacja, ścieki
1996 brukowanie ulic kanalizacja, ścieki regulacje podstawowe

Jak widać z porównania priorytetów, ulegały one co roku zmianie, ale polityka mieszkaniowa, edukacja, budowa ulic w biednych dzielnicach i kanalizacja niezmiennie należały w opinii mieszkańców do najważniejszych zadań samorzą-du. Na przykład podczas zebrań w roku 2004 mieszkańcy dokonali następującego uszeregowania zadań: mieszkania (pierwszy priorytet), edukacja (drugi), pomoc społeczna (trzeci), brukowanie ulic (czwarty), rozwój ekonomiczny (piąty), turystyka i transport miejski (obydwa zagadnienia uzyskały jednakową ilość punktów i zostały zakwalifikowa-ne jako szósty priorytet).

W celu wyjaśnienia mechanizmu dystrybucji funduszy miejskich posłużyć się można przykładem sektora brukowa-nia ulic w roku 1997 i dwoma kontrastowo różnymi dzielni-cami opisanymi przez Boaventurę de Sousę Santosa Dzielni-ca Extremo Sul w Porto Alegre ma małą populację i otrzy-muje tylko jeden z czterech możliwych punktów. Dzielnicy Centro przysługuje maksymalna liczba czterech punktów w tym samym dziale. Każdy z uzyskanych wyników mnożo-ny jest przez dwa. Jednak potrzeby mniejszej dzielnicy wyno-siły ponad 75%, co było wartościowane czterema punktami. W tym samym czasie potrzeby Centro wynosiły mniej niż 25%, czyli jeden punkt. Oba wyniki były mnożone przez trzy. Mieszkańcy Extremo Sul umieścili brukowanie na pierwszym miejscu listy i uzyskali w ten sposób cztery punkty. Obywate-le dzielnicy Centro umieścili ten sektor na ostatnim miejscu listy uzyskując zero punktów. Wyniki pomnożono przez trzy. W rezultacie mniejsza dzielnica zebrała 26 punktów, a lud-niejsze Centro 11 punktów. Po obliczeniu wyników ze wszyst-kich szesnaście dzielnic okazało się, że sektor brukowania uzy-skał łączną liczbę 262 punktów, co przełożyło się na sfinanso-wanie 20 km dróg w całym mieście. Extremo Sul otrzyma-ło 9,9% tej sumy (262 : 26 = 9,9%), natomiast Centro 4,2% (262 : 11 = 4,2%). W praktyce oznaczało to 1 985 metrów ulic dla mniejszej dzielnicy i 840 metrów dla większej. Miesz-kańcy ustalili następnie, które ulice mają pierwszeństwo.

Tabela 3. Kryteria dystrybucji inwestycji w sektorze brukowania pomię-dzy dzielnicami Extremo Sul i Centro w roku 1997.
Dzielnica populacja (x2) potrzeby (x3) priorytet (x3) suma punktów ogólna liczba punktów inwestycje (w%) metry ulic
Extremo-Sul punkty 1 4 4 9,9 1985
wynik mnożenia 2 12 12 26 262 9,9 1985
Centro punkty 4 1 0 262 4,2 840
wynik mnożenia 8 3 0 11 262 4,2 840
Tabela 4. Metoda obliczania potrzeb w sektorze brukowania ulic w Bu-dżecie Partycypacyjnym w Porto Alegre w roku 1999, na podstawie: Pre-feitura Porto Alegre 2003, http://www.portoalegre.rs.gov.br/.
Dzielnica Ulice (w metrach) Brukowane Niebrukowane Potrzeby (w%)
Humaita/Navegantes 111 704 100 808 16 896 14,35
Noroeste 147 375 146 345 1 030 0,70
Leste 154 545 136 402 18 143 11,74
Lomba do Pinheiro 90 310 39 818 50 492 55,91
Norte 130 910 110 819 20 091 15,35
Nordeste 56 470 37 233 19 237 34,07
Partenon 122 080 98 969 23 111 18,93
Restinga 73 109 65 110 7 999 10,94
Gloria 77 665 45 517 30 148 38,82
Cruzeiro 71 658 62 325 9 333 13,02
Cristal 28 590 27 420 1 170 4,09
Centro-Sul 178 710 128 710 50 000 27,98
Extremo-Sul 183 290 40 148 143 142 78,10
Eixo da Baltazar 83 145 81 555 1 590 1,91
Sul 147 015 130 446 16 569 11,27
Centro 346 155 345 015 1 140 0,33
Ogólna liczba 2 008 731 1 598 640 410 091

Trzeci etap trwał od końca maja do lipca. Podczas dziel-nicowych i tematycznych zgromadzeń mieszkańców repre-zentanci zarządu miasta przedstawiali szacunkowe wpływy do przyszłorocznego budżetu oraz największe wydatki, które zawsze muszą być ponoszone: pensje sektora publicznego, kontynuacja bieżących inwestycji oraz inne koszty stałe wy-nikające z konstytucyjnie określonych sum łożonych przez samorząd na służbę zdrowia, transport i edukację, zwykle jest to w sumie 75–80% rocznego budżetu. Wysokość lokal-nych podatków uzgadniano z uczestnikami zebrań miesz-kańców, natomiast decyzje dotyczące płatności podatkowych na rzecz władz stanowych i federalnych należały do kompe-tencji burmistrza i rady miasta. Podatki miejskie, zawierają-ce podatek od użytkowania gruntów (IPTU), podatek od usług (ISS) i podatek od nieruchomości (ITBI), stanowią w Brazylii 15% dochodów budżetowych samorządu, pozo-stałe źródła dochodu pochodzą z przekazywania miastom części podatków federalnych i stanowych. Od roku 1994 rząd centralny uzyskał możliwość kontrolowania budżetów samorządowych poprzez wprowadzenie nowego podatku od transferu federalnych i stanowych podatków na lokalne inwestycje. Jest to tak zwane prawo o odpowiedzialności fiskalnej (LRF), które doprowadziło do ponownej centrali-zacji państwa. Porto Alegre stało się względnym zwycięzcą dzięki temu, że jest stolicą bogatego stanu i ma zdolność uzyskania przychodów wystarczających do utrzymania tem-pa zwiększonych wydatków i związanych z tym obciążeń fi-skalnych[63].

Dyskusje i głosowania podczas letniej tury zebrań doty-czyły wybranych wcześniej przez zebrania pośrednie pro-jektów. W trakcie tych zgromadzeń wybierano radnych do Rady Budżetu Partycypacyjnego (COP), po dwóch z każ-dej dzielnicy, wraz z dwoma zastępcami, po dwóch z każde-go zgromadzenia tematycznego, oraz ich dwóch zastępców. Radni COP zaczynali opracowywać projekt budżetu i plan inwestycji na podstawie dyrektyw uchwalonych przez miesz-kańców. W skład Rady wchodziło 32 radnych dzielnicowych, dziesięciu tematycznych, jeden przedstawiciel UAMPA, je-den przedstawiciel związku zawodowego pracowników sa-morządowych SIMPA (Sindicato dos Municipários de PoA) oraz dwóch przedstawicieli zarządu miasta (bez prawa głosu). W drugiej połowie lipca nowi radni przejmowali stanowi-ska i od tego momentu do pierwszej połowy września brali udział w szkoleniu na temat budżetu. Radny nie otrzymywał pieniędzy i mógł być wybrany tylko dwa razy. Rotacja radnych miała zapobiegać ich alienacji oraz zapewnić przyrost doświadczonych działaczy społecznych. Mandat radnego był odwoływalny w każdej chwili, a decyzja o tym zapadała podczas zwoływanego specjalnie w tej sprawie zgromadzenia mieszkańców. Informacja o zebraniu odwoławczym musiała być ogłoszona z wyprzedzeniem piętnastu dni, radny od-woływany był większością dwóch trzecich głosów w obec-ności quorum, które wynosiło 50% liczby osób wybierają-cych radnego plus jeden. Każdy z radnych był wyposażony w pisemne instrukcje od zebrania mieszkańców, które go wybrało.

Rada koordynowała i organizowała proces tworzenia budżetu według wskazań obywateli. Odbywały się coty-godniowe spotkania, a Gabinet Planowania Miasta (GA-PLAN) pomagał w sumowaniu i grupowaniu dyrektyw uchwalonych na zebraniach mieszkańców. Rada COP mu-siała informować Fora Regionalne i Fora Tematyczne o prze-biegu dyskusji oraz prosić je o pisemne opinie na temat konkretnych decyzji. Radni badali, opiniowali i wysuwali propozycje dotyczące zmian w całości albo części polityki podatkowej miasta. Uporządkowywano priorytety miesz-kańców, preferowane przez nich inwestycje zestawiano w listy dzielnicowe i tematyczne, a następnie porówna-no z możliwościami finansowymi i prawnymi. W Radzie Budżetu Partycypacyjnego najbardziej zagorzałe dyskusje toczyły się w sprawach dotyczących rozłożenia inwestycji w mniejszych okręgach i w dzielnicach. Oczywiście, ustalenie krótkoterminowych priorytetów lokalnych i sektorowych na najbliższy rok nie tworzyły polityki ogólnej, nawet wtedy, gdy priorytety zostały ustalone bardzo starannie. Ustalanie polityki ogólnej, strategicznej i długoterminowej, dotyczą-cej struktury i organizacji miasta, odbywało się w związku z tym podczas zebrań tematycznych. Większość środków z budżetu partycypacyjnego przeznaczano na bieżące inwe-stycje, np. w 1991 r. 70% zasobów przekazano na zaspoko-jenie pilnych potrzeb w dzielnicach uznanych za prioryte-towe[64]. Z kolei Delegaci Forów Regionalnych i Forów Tema-tycznych, którzy przekazywali informacje od Rady Budżetu Partycypacyjnego mieszkańcom swych regionów i członkom stowarzyszeń, zbierali ich uwagi i przekazywali je Radzie.

Postulaty były analizowane przez GAPLAN pod wzglę-dem technicznym, finansowym i prawnym. Uwzględniano trzy wskaźniki planowania: pierwszy wspomagał podział za-sobów między dzielnice, ulice, osiedla; drugi dotyczył struk-turalnych i wieloletnich inwestycji obejmujących swym za-sięgiem całe miasto i wymagających finansowania w przy-szłości; natomiast trzeci wskaźnik pochodził od zarządu miasta i określał potrzeby administracji. Każda propozy-cja została szczegółowo opisana. W sierpniu i wrześniu radni COP poddawali projekt budżetu pod dyskusję na zebraniach z mieszkańcami dzielnic. Zbierano komentarze i sugestie osób, których dotyczył dany problem, i nano-szono ostatnie poprawki. Następnie COP przyjmowała je, głosowała nad projektem budżetu i przekazywała go burmi-strzowi. Jego zadaniem było przedstawienie projektu radzie miasta, która wstępnie określała przychody na następny rok. Wprowadzanie budżetu pod obrady rady miasta miało miej-sce 30 września. Do końca listopada trwała dyskusja nad jego przyjęciem, choć z racji popularności systemu partycypacji nie zdarzyło się, aby rada odrzuciła uchwalony wcześniej projekt budżetowy. Był on zatwierdzany przed 30 listopada.

Następnym krokiem było zdefiniowanie Planu Inwesty-cyjnego (Plano de Investimentos e Serviços), co odbywało się między 30 października a 30 grudnia i kończyło proces decyzyjny. Od września do grudnia COP przygotowywała Plan Inwestycyjny wedle kryteriów zgromadzeń dzielnico-wych i tematycznych, liczby mieszkańców w poszczegól-nych dzielnicach i stwierdzonych braków w infrastrukturze. Radni COP brali udział w debacie rady miasta i przypo-minali im o zwierzchności zgromadzeń mieszkańców nad władzą wykonawczą przez zachęcanie tych ostatnich do przy-chodzenia na obrady i organizowania demonstracji przed salą obrad. W tym miejscu demokracja bezpośrednia spotykała się z przedstawicielską, choć w całym procesie budżetowym to zorganizowani tematycznie i geograficznie mieszkańcy wskazywali organom administracji zakres ich przyszłorocz-nego działania.

Oprócz zgromadzeń budżetu partycypacyjnego w Porto Alegre organizowano również kongresy programowe. Ponie-waż większość dyskusji w ramach spotkań budżetowych kon-centrowała się na infrastrukturze, wprowadzono dodatkowe konferencje poświęcone rozważeniu innych problemów. Te-matem były zwykle dalsze kierunki rozwoju miasta. Pierwszy kongres odbył się w grudniu 1993 r., zgromadził 1 500 uczest-ników i 548 wydelegowanych przedstawicieli różnych organi-zacji. Tematem były zmiany w administracji, finanse i nowe formy partycypacji. Jego rezultatem był m.in. nowy podział miasta, wprowadzenie zebrań tematycznych i nowa polity-ka podatkowa. Drugi kongres miejski odbył się w 1995 r. z udziałem 2 700 uczestników i 331 delegatów organizacji. Tematem było zdrowie, planowanie przestrzenne i polity-ka mieszkaniowa. Trzeci kongres, z udziałem 8 780 osób, zorganizowano w czerwcu 2000 r.[65]. Dyskutowano nad problematyką edukacji, turystyki i praw człowieka. Kon-ferencje dotyczące edukacji odbyły się w tym samym czasie w całym stanie Rio Grande do Sul, angażując 60 tys. ludzi, którzy przedyskutowali projekt demokratyzacji szkolnictwa i wybrali 9 tys. delegatów na regionalne i miejskie konferen-cje, podzielone na ponad sto grup roboczych. Konferencje dały wynik w postaci programu Samodzielności Wyborczej Szkoły, polegającego na demokratyzacji zarządu poszczegól-nych szkół, upowszechnieniu dostępu do nich i zmianach w programie nauczania. Okazało się, że koszty stałe samo-rządu też można uspołecznić. Demokratyzacja zarządu szkół przybrała formę bezpośredniego wyboru dyrektora i wice-dyrektora oraz rady szkoły przez nauczycieli, pracowników technicznych, rodziców i uczniów. Proces konstruowania polityki lokalnej poprzez partycypację nie był pozbawiony konfliktów. Na przykład projekt Samodzielności Wyborczej Szkoły napotkał na opór ze strony tych nauczycieli, którzy chcieli trzymać się tradycyjnych metod, natomiast minister-stwo edukacji zakwestionowało wydatki szkolne na materiały dotyczące samorządności[66].

W latach 1997–1999 Gianpaolo Baiocchi z Uniwersytetu Wisconsin-Madison przeprowadził, na reprezentatywnej gru-pie 1 039 uczestników, badania socjologiczne mieszkańców Por-to Alegre mające na celu ustalenie profilu przeciętnego uczest-nika systemu budżetu partycypacyjnego[67]. Próbował też wy-jaśnić kwestię ewentualnych możliwości zdominowania procesu decyzyjnego przez dane grupy uczestników oraz ich rze-czywisty udział w zgromadzeniach. Jeden z głosów krytycz-nych wobec demokracji uczestniczącej zwraca bowiem uwagę na to, że istniejące przykłady nierówności społecznych mogą być reprodukowane jako nierówności w uczestniczeniu i że proces uczestnictwa może nawet posłużyć jako uzasadnienie tych nierówności. Okazało się, że szczególnie liczną grupę uczestników stanowią mieszkańcy biednych dzielnic, w 1998 r. aż 14 tys. uczestników oficjalnych zgromadzeń wywodziło się ze środowisk niezamożnych. Osoby o najniższych do-chodach stanowiły 29% populacji miasta i 43% uczestników zgromadzeń. Nie było to specjalnie zaskakujące, ponieważ po-ziom zorganizowania był najwyższy właśnie wśród najuboż-szych i to oni stali się pionierami demokracji uczestniczącej.

Kobiety stanowią 53% mieszkańców Porto Alegre i po-nad 50% uczestników zgromadzeń. O ile badania ankietowe wykazały, że pomiędzy biednymi i bogatszymi uczestnikami występuje niewielka różnica, to daje się jednak zauważyć wy-raźną dysproporcję między kobietami i mężczyznami. I tak:

Inną determinantą przesądzającą o tym, czy dana osoba zabiera głos, okazał się staż, czyli kilkuletnie zaangażowanie w budżet partycypacyjny. Okazało się, że:

Pozwala to zaobserwować, że każdy kolejny rok uczestni-ctwa ośmielał ludzi do brania aktywnego udziału w zgroma-dzeniach. Choć płeć pozostaje czynnikiem determinującym aktywność, to jednak udział kobiet w dyskusjach zwiększała się wprost proporcjonalnie do liczby lat spędzonych przy pracach nad budżetem partycypacyjnym, rosnąc z każdym rokiem o 7%. Baiocchi odkrył niewielką, ale znaczącą ten-dencję faworyzowania mężczyzn, tych lepiej sytuowanych i lepiej wykształconych. Zostało to jednak w dużym stopniu zniwelowane przez doświadczenie uczestnictwa: pomiędzy tymi wybranymi, którzy mieli pięć lub więcej lat doświad-czenia w uczestnictwie, rozbieżność klasy i płci przestawała odgrywać decydującą rolę. Dla porównania, w niewielkim szwajcarskim kantonie Glarus, gdzie zgromadzenie wszyst-kich dorosłych obywateli odbywa się raz do roku, kobiety stanowią zaledwie jedną trzecią uczestników. Podobnie jak w kilku innych kantonach, zebranie mieszkańców przegło-sowuje lokalne przepisy (np. kwestie polowań), podatki, wybiera sędziów oraz decyduje o większych inwestycjach. Jeśli chodzi o frekwencję, to np. w 1996 r. stawiła się jedna czwarta ogółu uprawnionych. W podobny sposób miesz-kańcy stanowią tam prawa od XIV w. (do połowy lat sie-demdziesiątych XX w. bez udziału kobiet), spotykając się w jedną z wiosennych niedziel na wielkiej łące[68]. Baiocchi stwierdził również, że koszty psychologiczne uczestnictwa, a dokładniej zabierania głosu, są większe dla osób ubogich i niewykształconych, które w sytuacji zabierania głosu po osobach wykształconych czują się niepewnie i obawiają się ośmieszenia. Znaczącym czynnikiem okazał się kapitał kul-turowy w rozumieniu poziomu edukacji: osoby z podsta-wowym wykształceniem dominowały podczas zebrań dziel-nicowych, osoby ze średnim lub wyższym wykształceniem były liczniej reprezentowane podczas zebrań tematycznych. Z kolei Adalmir Marquetti odkrył, że „Fora Delegatów w Por-to Alegre składają się głównie z ludzi z niskimi kwalifika-cjami, emerytów i nauczycieli”[69]. Rebecca Abers, opisując funkcjonowanie budżetu partycypacyjnego, oceniła, że 60% uczestników zebrań żyje w sześciu dzielnicach Porto Ale-gre, które mają długą tradycję protestów antyrządowych i sąsiedzkiego aktywizmu[70]. Okazało się, że bieżące projekty związane z małą infrastrukturą budziły większe zaintereso-wanie mieszkańców niż długoterminowa polityka miejska. Pomimo wskazanych ograniczeń, zgromadzenia tematyczne i konferencje miejskie uzyskały w następnych latach rozsądne poziomy uczestnictwa (od kilku do 10 tys. osób), chociaż nie koncentrowały się na zadaniach osiąganych w krótkim czasie.

Początkowo we wspólnotowym zarządzaniu Porto Ale-gre brało udział zaledwie 976 osób (rok 1990), choć już w następnym roku liczba ta wzrosła do 3 tys. Poziom uczest-nictwa obywatelskiego wzrastał z każdym rokiem, w roku 1993: było to 12 tys., w 1997 r. 16 tys., w 1999 r. 20 tys., w 2000 r. ponad 27 tys.[71], w 2002 r. 30 tys.[72], by w 2004 r. osiągnąć liczbę 50 tys. zarejestrowanych uczestników[73], z których ponad 20 tys. spotkało się podczas wiosennej rundy zebrań[74]. Szacuje się, że grono osób zaangażowanych w ten proces było kilkakrotnie większe, gdyż obejmowało uczestników spotkań nieformalnych na poziomie kamie-nicy, ulicy, osiedla czy stowarzyszenia, co nie zostało ujęte w statystykach. Boaventura de Sousa Santos oceniał, że w roku 1998 w zebraniach pośrednich uczestniczyło w su-mie około 100 tys. mieszkańców[75]. W roku 2000 było to już około 150 tys. osób[76], zaś w latach 2001–2004 we wszystkich zebraniach oficjalnych i pośrednich uczestniczyło za każ-dym razem od 150 do 200 tys. mieszkańców[77]. Ich opinie re-prezentowali na oficjalnych zebraniach wybrani delegaci. Prawdą jest, że stosunkowo mały procent ogółu uprawnio-nych do głosowania uczestniczył we wszystkich zebraniach, ale równocześnie sondaże opinii publicznej wskazywały, że 85% ankietowanych mieszkańców uważało nową formę demokracji uczestniczącej za „dobrą rzecz”[78]. Wkrótce miało się okazać, że aprobata dla budżetu partycypacyjnego była większa niż poparcie dla władz lokalnych.

Ponieważ mieszkańcy sami ustalali, które obiekty infra-struktury chcą ulepszyć czy zbudować, a także kontrolowali wydawanie pieniędzy miejskich, mogli oczekiwać, że ich potrzeby będą lepiej zaspokajane. Stopniowo miasto stało się czystsze i bogatsze. Rynsztoki, w których płynęły ście-ki, zostały zastąpione przez rury kanalizacyjne. Wiadomo, że dostęp gospodarstw domowych do wody bieżącej wzrósł z 78% w 1989 r. w skali miasta do 99% w roku 1999. Dostęp do sieci kanalizacyjnej wzrósł z 46% w 1989 do 83% w 2000 r. Brukowanie ulic osiągnęło 30 km rocznie. Liczba dzieci ob-jęta systemem edukacji wzrosła do 100%. W 1988 r. funkcjo-nowało zaledwie 29 miejskich szkół publicznych, w 2004 r. było ich 92[79]. Wywóz śmieci, przed rokiem 1989 jeden z naj-większych problemów, został zapewniony wszystkim miesz-kańcom. Miasto umożliwiło 98% populacji dostęp do ener-gii elektrycznej, a 44% ścieków zagospodarowywanych jest ponownie. W 1988 r. było zaledwie trzynaście społecz-nych centrów zdrowia, w 2004 r. funkcjonowało ich 164[80]. W latach 1989–2000 liczba realizowanych inwestycji miesz-kaniowych wzrosła o 335%[81]. Finansowano wiele wspólnoto-wych żłobków i przedszkoli, a także amatorskich inicjatyw kulturalnych i sportowych, powstały osiedla komunalne. Skończono z amnestiami podatkowymi dla najlepiej zarabia-jących. Wcześniej podatki były praktycznie na jednakowym poziomie dla wszystkich mieszkańców miasta. Nowe po-datki, progresywne, rosły odtąd wraz ze wzrostem poziomu dochodów i standardu mieszkania. Dzięki temu dochody do kasy miejskiej wzrosły o 142%. Prywatni przedsiębiorcy musieli wziąć odpowiedzialność za społeczne konsekwencje swej działalności. Kiedy grupa Multiplan chciała wybudo-wać centrum handlowe i rozrywkowe „Shopping Center” na obszarze 52 tys. metrów kwadratowych, musiała wcześ-niej na własny koszt postawić mieszkania dla 600 rodzin za-mieszkujących obszar, gdzie miała powstać inwestycja. Co więcej, na budowie musieli zostać zatrudnieni bezrobotni z tej właśnie dzielnicy. Delegacje przyszłych lokatorów co tydzień kontrolowały postępy i poziom prac budowlanych. Wzrosły wydatki inwestycyjne miasta, w związku z tym sekretariat municypalny SECAR musiał zaciągnąć kredy-ty. W latach 1993–2000 pożyczono 300 mln dolarów od międzynarodowych instytucji finansowych, 103 mln od In-ter-American Development Bank (IADB) oraz 31 mln od regionalnego funduszu FONPLATA[82].

Demokracja uczestnicząca nie jest systemem idealnym. Zasadniczym problemem okazał się fakt, że proces party-cypacyjny nie pozwala zgromadzeniom lokalnym na prze-prowadzanie własnej ekspertyzy, tzn. ustalenie samemu, co jest technicznie wykonalne i korzystne. Służby techniczne pozostały zależne od władz miejskich. Własne ekspertyzy sporządzały tylko duże stowarzyszenia i związki zawodowe, które mogły sobie pozwolić na wynajęcie odpowiednich specjalistów. Inżynierowie, architekci, urbaniści i prawnicy interweniowali regularnie, oczywiście nie w kwestiach po-lityki ogólnej i podziału funduszy, ale w sprawach dotyczących poprawności lub wykonalności tego czy innego pro-jektu. Zebrania mieszkańców przyjmowały uchwały o na-tychmiastowej budowie domów lub innych inwestycjach na terenach, które od lat są zajmowane przez nielegalne osiedla (favelas i vilas), lecz w dalszym ciągu stanowią wyłączną własność kilku zamożnych rodów. Budżet partycypacyjny nie dawał jednak obywatelom władzy decydowania o wy-właszczeniu pod zabudowę mieszkaniową terenów, które nie są użytkowane przez prywatnych właścicieli. Prawnicy miejscy anulowali podobne uchwały, niemniej rozpoczęto żmudne i długotrwale procedury wykupu gruntów. Zda-rzało się, szczególnie we wczesnych latach funkcjonowania partycypacji, podejmowanie przez mieszkańców decyzji o re-alizacji projektów bez konsultacji ze specjalistami. Nieste-ty, zapominano czasem zwrócić uwagę na niektóre aspekty planowania. Na przykład wybór opcji asfaltowania ulic spo-wodował, że wiele nawierzchni stało się nieprzepuszczalnych, więc w porze deszczowej w okolicach zdarzały się powodzie. Pojawił się też problem kanalizacji: stworzono wiele kilo-metrów rur kanalizacyjnych, ale zabrakło środków na stację uzdatniania ścieków. Wspomniane błędy udało się naprawić w kolejnych latach[83].

Podczas kadencji burmistrza Tarso Genro miasto poło-żyło większy nacisk na rozważenie technicznych możliwości wykonalności propozycji, a specjaliści starali się przedstawić mieszkańcom w jasny sposób różne opcje i przewidywane oddziaływanie projektów na inne dzielnice. Profesjonaliści musieli w związku z tym modyfikować swój żargon tech-niczny, aby stał się zrozumiały dla mieszkańców, którzy przez to mogli lepiej zrozumieć pewne zagadnienia i przyjąć odpowiednie dla swoich potrzeb stanowiska. Zgromadzenia tematyczne dla całego miasta, podczas których rozważano wieloletnie plany inwestycyjne – bardziej skomplikowane, wymagające większej liczby ekspertyz – umożliwiały jednak burmistrzowi i administracji promowanie własnych pomy-słów na rozwój miasta. Techniczna złożoność kwestii dys-kutowanych na otwartych zebraniach tematycznych prze-szkadzała w aktywnym uczestnictwie osób i grup, którym brakowało wystarczającego wykształcenia lub doświadcze-nia. Brian Wampler[84] wskazał, że mieszkańcy uczestniczący w tych spotkaniach zwykle nie proponowali i nie dyskuto-wali na temat spraw własnego pomysłu, ale najczęściej de-batowali i głosowali nad propozycjami administracji lub rzeczników danej polityki, dużego związku czy federacji stowarzyszeń. Rozwiązaniem problemu byłoby uniezależ-nienie zebrań mieszkańców od ekspertyz służb miejskich. Mieszkańcy potrzebowali niezależnych, chociaż finanso-wanych z budżetu, ośrodków doradczych, które powinny-by opiniować możliwości techniczne zrealizowania jakie-goś projektu lub możliwości utrzymania i zarządzania taką czy inną infrastrukturą. To prawdopodobnie jedno z naj-większych zaniedbań administracji Porto Alegre.

W pierwszych latach funkcjonowania budżetu partycy-pacyjnego jednym ze źródeł konfliktów stały się również ograniczone środki finansowe, które nie sprzyjały promo-waniu postaw solidarnych. Żądania podwyżki pensji dla nauczycieli oznaczały ograniczenie sum pieniędzy dostęp-nych dla programu partycypacji mieszkańców[85]. Kolejnym wyzwaniem był problem czasu, który trzeba poświęcić na or-ganizowanie spotkań, akcje informacyjne i edukacyjne, de-baty, negocjacje i kolejne tury głosowań. Demokracja uczest-nicząca usprawniła proces podejmowania decyzji, ale nieko-niecznie przyspieszała. Rosnący stopień uczestnictwa oby-wateli zwiększał jednak prawdopodobieństwo, że dany prob-lem znajdzie właściwe rozwiązanie. Działo się tak, ponieważ system partycypacyjny uwzględnia opinie ludzi, którzy z da-nym problemem borykają się na co dzień. W ten sposób biedni najlepiej przyczyniali się do diagnozy ubóstwa, ucz-niowie oraz ich rodzice oceniali szkoły, pracownicy mogli dzielić się trafnymi spostrzeżeniami na temat podniesienia efektywności przedsięwzięć gospodarczych. Nie ma dowo-dów na to, by proces partycypacji sam w sobie powodował opóźnianie prac inwestycyjnych. Rebecca Abers zanotowała następującą wypowiedź delegata mieszkańców:

Wiesz, zanim zaczęto się dokładnie rozliczać z postanowień budżetu partycypacyjnego, nikt nie wiedział, co pójdzie do realizacji w tym roku. Nie było wcześniej żadnych opóźnień, ponieważ nie było ter-minu ukończenia prac[86].

Innymi słowy, przejrzystość budżetu partycypacyjnego dała ludziom świadomość opóźnień, które i tak mogłyby powstać i być o wiele groźniejsze.

System demokracji uczestniczącej w Porto Alegre nie był nigdy uważany za ukończony – pozostawał w fazie nieustan-nej rozbudowy, ulegał ciągłym przemianom. Dzięki aktywno-ści obywateli, jawności działań, rzeczowej informacji o do-chodach i wydatkach, jak również posłuszeństwu admini-stracji decyzjom obywateli, wydawał się ciągle projektem roz-wojowym, który nie ujawnił jeszcze wszystkich swoich możliwości. Dowodem sukcesu systemu demokracji uczestniczą-cej stały się wskaźniki jakości życia, znacznie wyższe dla Porto Alegre w stosunku do reszty Brazylii w roku 1999:

Tabela 5. (Opracowała Patrycja Satora na podstawie: stron interneto-wych stanu Rio Grande do Sul, http://www.estado.gov.br, Rady Miasta Porto Alegre, http://www.portoalegre.rs.gov.br oraz Banku Światowego, http://www.urbanweb.worldbank.org/. Zob. P. Satora, Demokracja par-tycypacyjna w Porto Alegre, dz. cyt., s. 75).
Porto Alegre cała Brazylia
długość życia 71,4 lat 67,3 lat
śmiertelność niemowląt 14,84 na 1000 urodzeń 33 na 1000 urodzeń
alfabetyzacja 91% 86%
dostęp do wody 99% 72%

Partia Pracowników (PT) czterokrotnie wygrała wybory do ratusza. W 1992 i 1996 PT wybierała własnego burmis-trza w zarządzie miasta. Tarso Genro, zastępca burmistrza w pierwszej kadencji, został wybrany burmistrzem w na-stępnej, a Raul Pont (przewodniczący związku nauczycieli i członek PT), jego dotychczasowy zastępca w dwóch kaden-cjach, sam stanął na czele władzy wykonawczej w trzeciej ka-dencji Partii Pracowników. W wyborach samorządowych 29 października 2000 r. PT wygrała w trzynastu z szesnastu du-żych miast, w których startowała (włączając Sao Paulo) i roz-poczęła rządy w sześciu stolicach stanowych.

Sukcesy w mieście spowodowały, że w roku 1999 projekt został rozszerzony na cały stan Rio Grande do Sul. Zasady demokracji uczestniczącej zaczęto wprowadzać w innych miastach Brazylii: Belo Horizonte, San Andre, Sao Paulo, Diadema, Minas Gerais, Londrina, Recife. Przed rokiem 2004 było już w tym kraju ponad 120 miast z budżetem partycypacyjnym, ale tylko w jednej trzeciej przypadków od-dano mieszkańcom 100% środków budżetowych na inwesty-cje, jak w Porto Alegre. W Belo Horizonte było to 50%, w Re-cife tylko 10%.

Efekty wprowadzenia partycypacji w mieście Belo Hori-zonte opisał miejscowy dziennikarz Renan Antunes de Oli-veira:

Liczba uczestników zgromadzeń była tak duża, że politycy zaakcep-towali ich decyzje. Po tych zgromadzeniach nastąpiła prawdziwa rewolucja bez jednego wystrzału. Przez ponad dwanaście lat kolejni burmistrzowie zarzucali przedsięwzięcia na wielką skalę, by zainwe-stować w ponad tysiąc małych i średnich projektów – z których 75% zostało już ukończonych[87].

Z wyborem Luiza Inacio da Silvy, zwanego Lulą, kan-dydata Partii Pracowników, na prezydenta Brazylii jesienią 2002 r. łączono nadzieje na radykalną poprawę sytuacji naj-biedniejszych obywateli i demokratyzację państwa, ale, nie-stety, przeliczono się. Rząd wyłoniony przez PT nie oznaczał przełomu. Nawet inicjatywy i pomysły mieszkańców Porto Alegre, które sprawiły, że wpływy z lokalnych podatków wzrosły o 142%[88], okazały się niewystarczające dla zaspo-kojenia olbrzymich potrzeb i oczekiwań mniej zamożnych obywateli. Rządząca państwem Partia Pracowników konty-nuowała politykę zgodną z dyrektywami Banku Światowe-go i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przy tak licznych ograniczeniach ze strony władzy centralnej poja-wiło się ryzyko, że demokracja uczestnicząca stanie się alibi dla antyspołecznej polityki rządu, rodzajem niewielkiego getta dla aktywności społecznej. Partia Pracowników przez piętnaście lat wygrywała wybory samorządowe w Porto Alegre, ponieważ prezentowała się wyborcom jako gwarant budżetu partycypacyjnego. Po wielu latach utrzymywania się przy władzy, koncentrując się na społecznych i politycz-nych wymiarach rządów miejskich, lewica nie zwróciła do-statecznej uwagi na finansową samowystarczalność miasta i pojawiające się problemy w procesie decyzyjnym. PT zaczęła tracić sympatyków, najpierw wśród klasy średniej, potem wśród tych, którzy byli głównymi beneficjantami strategii „odwróconych priorytetów inwestycyjnych”, czyli dawania pierwszeństwa biedniejszym dzielnicom i sektorom publicz-nym. Kandydat Partii Pracowników na burmistrza, poprzedni burmistrz (obecny sekretarz generalny PT), Raul Pont, wska-zał na rozczarowanie rządem federalnym jako jedną z przy-czyn utraty społecznego poparcia. Jesienią 2004 r. ogłosił on, że pozostaje rzecznikiem demokracji uczestniczącej, ale „kry-tycznie popiera” politykę prezydenta Luli i kierownictwa partii. Powiązanie demokracji uczestniczącej z polityką na szczeblu federalnym okazało się chybionym pomysłem. Dotychczasowi zwolennicy odpowiedzieli bojkotem lub oddaniem głosów na inne ugrupowania w wyborach samo-rządowych. Wybory zakończyły się porażką partii. Kandy-dat PT otrzymał 46% głosów w drugiej turze, chociaż pro-wadził w pierwszej. Burmistrzem został senator José Fogaça z Ludowej Partii Socjalistycznej (53,32% głosów), znany krytyk demokracji uczestniczącej Porto Alegre i Świato-wych Forów Społecznych. Ludowa Partia Socjalistyczna została założona przez komunistów i do roku 2004 pozo-stawała w koalicji z PT. Podczas kampanii wyborczej Fo-gaça obiecał, że uszanuje zasady demokracji uczestniczącej. W ten sposób odebrał jeden z argumentów swojemu ry-walowi i uniknął konfrontacji z setkami organizacji oby-watelskich.

Konflikt dotyczący perspektyw i potencjału demokra-tycznego uczestnictwa obywateli dał o sobie znać wkrótce po ogłoszeniu wyników wyborów. Centrolewicowa koali-cja kilkunastu partii, która objęła władzę po porażce PT, wylansowała nowy układ zwany lokalnym zarządem soli-darnym (governanca solidaria local), chwalony przez Bank Światowy i Unię Europejską, ale silnie krytykowany przez lokalne organizacje sąsiedzkie, związki zawodowe, organiza-cje pozarządowe i wielu najbardziej aktywnych uczestników partycypacyjnej procedury budżetowej. Podczas kampanii wyborczej nowy burmistrz zobowiązał się do utrzymania programu społecznej partycypacji, a także do politycznego i logistycznego wsparcia dla Światowych Forów Społecz-nych. Hasłem burmistrza było „utrzymajmy to, co się spraw-dziło, i zmieńmy to, co nie działa”[89]. Pierwsza próba likwidacji budżetu partycypacyjnego w początkach roku 2005 spotkała się z protestami mieszkańców, więc burmistrz wycofał się z tego pomysłu. Zadeklarowane zaangażowanie nowych władz w kontynuowanie procesu partycypacji nigdy jednak nie znalazło potwierdzenia w praktyce administracji miej-skiej. Artykuł opublikowany w grudniowym wydaniu „De Olho no Orçamento” („Pilnowanie Budżetu” ) z 2005 r., biu-letynie Centro de Assesoria e Estudo Urbanos (CIDADE), najbardziej aktywnej na polu polityki miejskiej organizacji pozarządowej, podsumowuje to w ten sposób: „Formalne zasady zachowane, ale bez gwarancji dla bezpośredniego uczestnictwa”[90]. Artykuł dokumentuje poważne pogorszenie się procesu partycypacji. Członkowie Rady Budżetu Par-tycypacyjnego skarżą się, że administracja miejska nie dostarcza im wystarczających informacji, że wybrani i nomi-nowani urzędnicy nie przychodzą na lokalne zebrania i że generalnie w całej administracji odnotowuje się spadek odpowiedzialności dotyczący zasobów finansowych i wyko-nywania robót publicznych. Mieszkańcom odebrano prawo decydowania o podatkach i opłatach miejskich, przestali też współdecydować o polityce zatrudnienia w administracji. Nowym koordynatorem polityki miasta został mianowany Cesar Busatto, były sekretarz finansów rządu Brazylii w la-tach 1995–1998, który odpowiadał za rozległe prywatyzacje i hojne zachęty podatkowe dla wielkich korporacji. Powróci-ły stare praktyki klientelizmu, czyli załatwiania prywatnych interesów i przydzielania kontraktów publicznych w zamian za polityczną wierność.

Innym przejawem tego, że przyszłość budżetu partycy-pacyjnego nie jest bezpieczna w rękach nowej administracji, stała się ponowna centralizacja władzy decyzyjnej w rękach urzędników. Felisberto Luisi, aktywista społeczny z ponad-dziesięcioletnim stażem w procesie tworzenia budżetu party-cypacyjnego, przedstawił następujący przykład:

Przedtem Wieloletni Plan Inwestycyjny (Plano Plurianual) [Plan Wieloletni dotyczy ustalenia kierunków i strategii polityki miasta określanych raz na cztery lata – R.G.] był dyskutowany przez zebra-nia tematyczne mieszkańców i Radę Budżetu Partycypacyjnego, ale w roku 2005 gotowy plan został przysłany radnym przez burmistrza, a nam pozwolono jedynie na dwa spotkania w celu rozważenia tego budżetu. Biuro burmistrza i rada miasta zaczynają odbierać władzę wcześniej przyznaną ludziom[91].

Urzędnicy odpierają te zarzuty, twierdząc, że nowa strate-gia ma na celu włączenie wszystkich wcześniej „wyłączonych” z procesu decyzyjnego – mając na myśli firmy prywatne, fundacje, uniwersytety, kościoły, stanowe i federalne agencje publiczne oraz zarząd miejski. Organizacja CIDADE argu-mentuje, że jest to „równoznaczne z odrzuceniem władzy ludu, która zawsze charakteryzowała budżet partycypacyjny w Porto Alegre”. Jednocześnie burmistrz Fogaça wdrożył nową politykę, która przedkłada stabilność finansową nad potrzeby społeczne wykluczonych. Usługi publiczne zostały powierzone korporacjom (włącznie z wydziałami mieszkal-nictwa, wodociągów i usługami sanitarnymi), które coraz częściej działają jako prywatne spółki. Miasto oferuje ulgi podatkowe wielkim firmom i promuje partnerstwo pub-liczno-prywatne jako sposób na wsparcie rozwoju miasta. Pomimo wysiłków zarządu miejskiego, mających na celu spacyfikowanie oporu społeczeństwa, mieszkańcy biednych dzielnic wykorzystują publiczne zebrania jako miejsce kon-frontacji z nowym burmistrzem i jego zespołem, żądają, by spełnili postulaty obywateli wyrażone podczas zebrań budżetowych. Forom Delegatów i Radzie Budżetu Party-cypacyjnego udało się zachować wiarygodność w oczach mieszkańców mniej zamożnych dzielnic, czego nie można powiedzieć o burmistrzu i radzie miasta. Zwolennicy bu-dżetu partycypacyjnego są jednak podzieleni, a nowa admi-nistracja pozyskała wielu uczestników niezależnych ruchów miejskich, oferując im dobrze płatne stanowiska w urzędzie miasta i nowych ciałach doradczych, gdzie – jak przyznaje Cesaro Busatto – „nie ma konfliktów, nie ma wyborów ani delegatów”. Zawiedli radni z ramienia PT, którzy stanowiąc nadal ponad 40% członków rady miasta, nie potrafili wy-pracować wspólnej strategii; podzieleni po klęsce wyborczej-przestali tworzyć liczącą się grupę wsparcia dla uczestników zebrań budżetowych.

W Porto Alegre istnieją obecnie konkurencyjne ośrodki władzy: po jednej stronie barykady znajduje się burmistrz z radą miasta, po drugiej stronie Fora Delegatów z Radą Budżetu Partycypacyjnego, których logika funkcjonowania wyklucza współpracę z nową władzą. Oczywiście, potrze-ba stawienia oporu i walki z administracją nie stanowi dla większości obywateli wystarczającej motywacji do udziału w zgromadzeniach publicznych, stąd w roku 2005 w oficjal-nych zebraniach budżetu partycypacyjnego uczestniczyło zaledwie 14 tys. zarejestrowanych osób. Z drugiej strony charakter relacji pomiędzy Forami Delegatów, Radą Bu-dżetu Partycypacyjnego i zarządem miasta stał się widoczny, co może się przyczynić do tego, że zwolennicy demokracji bezpośredniej przekonają się o konieczności wypracowa-nia nowej strategii działań. Już teraz uczestnicy zebrań i delegaci zapowiadają organizowanie akcji protestacyjnych pod hasłem: „Oddajcie nam budżet partycypacyjny”. Jed-nym z proponowanych działań będzie prawdopodobnie prze-prowadzenie w przyszłości bardziej radykalnej reformy miej-skiego samorządu, porzucenie legalnych procedur lub wy-muszenie zmian na poziomie konstytucji. Potrafili to prze-widzieć sygnatariusze deklaracji międzynarodowego semina-rium poświęconego demokracji uczestniczącej, które odbyło się w Porto Alegre w dniach 10–13 listopada 1999 r. Czytamy w niej m.in.:

Widzimy, że sukces naszych doświadczeń polega na zagwarantowa-niu obywatelom bezwarunkowego udziału w procesie społecznej samoorganizacji. Podkreślamy, że konieczna jest obrona autonomii lokalnej władzy, a także zapewnienie, że zasoby budżetowe będą się znajdować w jej gestii. Uczestnictwo obywateli w rządach lokalnych implikuje jednocześnie prawo do decydowania o podatkach jako podstawowy warunek umacniający lokalną autonomię. Chcemy podejmować nowe przedsięwzięcia tego rodzaju, które łączyć będzie przyjaźń, współpraca i solidarność między społeczeństwami[92].

W tym samym czasie pierwsze elementy demokracji uczestniczącej zaczęto adaptować w różnych miastach Ame-ryki Południowej, Kanady i Europy, lecz nigdzie na tak wiel-ką skalę jak wcześniej w stolicy stanu Rio Grande.

Hydrodemokracja w stanie Rio Grande do Sul

Historia Rio Grande do Sul, najbardziej wysuniętego na południe stanu Brazylii, od stuleci była pełna rebelii, ruchów społecznych, powstań i konstruktywnych utopii. W roku 1998 inspirując się doświadczeniami Porto Alegre, decyzją nowych władz stanowych wprowadzono budżet partycypacyjny. Począwszy od 1999 r. w 497 gminach (municypiach) stanu odbyły się zgromadzenia mieszkańców w celu okre-ślenia, jakie inwestycje zostaną podjęte w ich dystrykcie, mieście i całym stanie. Po raz pierwszy na tak dużym ob-szarze wyznaczano w podobny sposób cele lokalnej polityki. W roku 1999 w 600 zgromadzeniach w ramach budżetu partycypacyjnego wzięło udział ponad 188 tys. obywateli, którzy wybrali 8 469 delegatów, w następnym roku było już blisko 282 tys. uczestników i 14 tys. delegatów. W każdym roku wybierano 204 radnych do stanowej Rady Budżetu Partycypacyjnego[93]. W 2001 r. w bezpośrednich rządach uczestniczyło 378 tys. zarejestrowanych uczestników 670 zebrań, decydując o priorytetach wykorzystania środków publicznych, zaś w roku 2002 około 340 tys. uczestników. Po wdrożeniu partycypacji podniesiono liczbę projektów edukacyjnych i zdrowotnych odpowiednio o 20 i 14%, dofinansowano spółdzielnie rolnicze i spółki wodne.

Historia partycypacyjnego eksperymentu na skalę stanu rozpoczęła się od próby wdrożenia przez władze stanowe i rząd federalny zaleceń ekspertów Banku Światowego i Mię-dzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) dotyczą-cych prywatyzacji Companha Riograndense de Saneamen-to – Stanowej Spółki Oczyszczania CORSAN, świadczącej usługi wodnokanalizacyjne. Była to spółka publiczna zarzą-dzająca dostarczaniem wody uzdatnianej i czystej dla dwóch trzecich populacji stanu, tj. około 6,5 mln ludzi[94]. W tym czasie CORSAN był w złej kondycji, nieudolnie kierowa-ny; obsługa długu zabierała 35% przychodów operacyjnych. Naruszano prawa konsumenta poprzez usuwanie liczników wody w razie niepłacenia rachunków. Były również naduży-cia związane z pobieraniem opłat za przyłączenie do sieci kanalizacyjnej. W styczniu 1999 r. połowa z 324 gmin obsłu-giwanych przez CORSAN miała problemy z niedoborami wody. Przekazanie spółki prywatnemu sektorowi przedsta-wiano jako jedyną szansę na uratowanie firmy. Na podstawie memorandum dotyczącego polityki ekonomicznej, podpi-sanego pomiędzy federalną administracją Brazylii i MFW, rząd brazylijski próbował oprzeć państwową politykę oczysz-czania na zlikwidowaniu dotacji, na prywatyzacji usług i redukcji ryzyka dla prywatnych inwestorów. Informacje o kolejnej podwyżce opłat za wodę zmobilizowały użytkowni-ków do stawienia oporu planom prywatyzacji. Mieszkańcy Rio Grande do Sul wykorzystali w tym celu zebrania budżetu partycypacyjnego, zażądali odwołania dotychczasowego za-rządu CORSAN i wprowadzenia partycypacyjnego zarządzania zasobami wody. W końcu roku 1999 władze sta-nowe zatwierdziły uchwały zebrań budżetowych i rozpo-częto eksperyment z oddolną kontrolą spółki. CORSAN pozostał w 100% własnością państwową, lecz ustanowio-no fora dyskusyjne: Komitety Obywateli-Użytkowników z zadaniem działania na rzecz demokratyzacji informacji i społecznej kontroli nad oczyszczaniem i dystrybucją wo-dy. Celem stało się również promowanie postawy etycznego i świadomego konsumenta, który uczestniczy w zarządzaniu ochroną środowiska i zdrowiem publicznym. Wszelkie pro-gramy były od tej pory przygotowywane przez najmniejsze komórki instytucji, omawiane przez pracowników, którzy mają bezpośredni kontakt z osobami korzystającymi z ich usług, następnie uzgadniane z zebraniami użytkowników. Do połowy roku 2002 powstały 84 komitety skupiające 75% użytkowników w całym regionie. Zebrania mieszkań-ców postanowiły dofinansować spółkę z budżetów gmin-nych w celu przyłączenia do sieci 700 tys. użytkowników w miastach i 150 tys. na wsi. Zainstalowano liczniki wody w 80% gospodarstw domowych (dwukrotnie więcej niż wy-nosi średnia krajowa: 40,5%, według raportu Narodowego Systemu Informacji o Oczyszczaniu Środowiska). Systemy kanalizacyjne, które były od lat zapomniane i zaniedbane przez kolejne administracje, podwoiły teraz swoją wydaj-ność przetwarzania ścieków. W 1998 r. ujemny wynik finan-sowy spółki wynosił 53,6 mln reali brazylijskich, czyli około 27 mln dolarów amerykańskich. Trzy lata później, w 2001 r., CORSAN zamknął rok zyskiem 7,1 mln reali.

W roku 2001 przeprowadzono kolejną mobilizację spo-łeczną przeciw rządowym planom prywatyzacji, założono Narodowy Front dla Publicznego Oczyszczania Środowiska. Podczas zebrań budżetu partycypacyjnego wśród członków związków zawodowych, a nawet w kościołach zbierano podpisy przeciwko rządowemu projektowi Ustawy nr 4147/01 o podporządkowaniu Narodowej Polityki Oczyszczania Środowiska zasadom wolnej konkurencji. 80% uczestników zgromadzeń stwierdziło, że CORSAN powinien pozostać spółką publiczną, tylko 5% uznało, że firmę należy sprywa-tyzować. Pod protestem podpisało się w ciągu kilku tygodni 720 tys. mieszkańców stanu Rio Grande do Sul, co dopro-wadziło do odłożenia głosowania nad wyżej wspomnianym projektem ustawy. Niemniej rząd znalazł inny sposób rea-lizacji własnych zamierzeń: w roku 2002 środki na oczysz-czanie wody w Brazylii zostały obcięte o 96%[95].

Rząd centralny nie był jedynym problemem. Uczestnicy budżetu partycypacyjnego musieli się zmierzyć z lokalnymi elitami, które walczyły o swój status polityczny niemal od samego początku. Na poziomie stanowym opozycja była bardzo dobrze zorganizowana i wziąwszy pod uwagę nie-wielkie środki przeznaczone w budżecie stanowym na inwe-stycje, społeczna partycypacja w Rio Grande do Sul nie była łatwym procesem. Niestety, wiele wskazuje na to, że wła-dze stanowe przestraszyły się radykalizmu wprowadzanych zmian i postanowiły ograniczyć inicjatywę mieszkańców. Poważnym błędem, przyczyną konfliktów i rozczarowania wielu uczestników okazał się fakt, że twórcy stanowego bu-dżetu partycypacyjnego zatrzymali się w pół drogi. W od-różnieniu od Porto Alegre zgromadzenia mieszkańców Rio Grande do Sul nie uzyskały prawa do decydowania o polity-ce podatkowej stanu. W związku z tym stan ten w dalszym ciągu płacił ponad 15% swojego rocznego budżetu rządowi federalnemu w ramach składki na rzecz obsługi długu ze-wnętrznego państwa. Kiedy stan Minas Gerais zaproponował moratorium na spłatę długów na początku drugiej kadencji prezydenta Fernando Henrique Cardoso, gubernator Rio Grande do Sul, Olivio Dutra, znany wcześniej z radykalnych wystąpień działacz związkowy i członek PT, odmówił po-parcia moratorium. Wbrew żądaniom uczestników budżetu partycypacyjnego, gubernator stanu sprzeciwił się zniesie-niu ulg podatkowych wielkim firmom międzynarodowym, takim jak General Motors, Dell, Gerda i innym. Chociaż unikanie płacenia podatków przez firmy jest znacznym problemem, władze stanowe odrzuciły też wniosek dotyczą-cy opublikowania listy firm, które zalegają z płatnościami[96]. Wicegubernator Miguel Rosetto argumentował, że odmowa spłacenia długu spowodowałaby izolację stanu i byłaby uza-sadnieniem dla interwencji rządu. Olivio Dutra przekonywał, że najpierw trzeba zbudować szeroki ruch na rzecz renego-cjowania długów zaciągniętych przed rokiem 1984 przez dyk-taturę wojskową. Wielu wyborców PT było rozczarowanych postępowaniem gubernatora. Reputacji władz stanowych nie uratowała nawet decyzja o odrzuceniu oferty Microsoftu i wprowadzeniu przepisu zobowiązującego instytucje i przed-siębiorstwa stanowe oraz szkoły do korzystania z oprogramo-wania typu open source.

W październiku 2002 r. Partia Pracowników przegrała wybory stanowe w Rio Grande do Sul. Wygrała centrowa Partia Demokratycznego Ruchu Brazylijskiego (Partido Mo-vimento Democratico Brasileiro – PMDB), obiecując zre-dukowanie budżetu na promocje, podróże gubernatora, wynajem samochodów i kongresy o 80%, co zresztą zrea-lizowano, obcinając całkowite koszty administracji o 30%. Nowy gubernator postanowił jednak zlikwidować przy okazji struktury budżetu partycypacyjnego i zastąpić go od roku 2003 programem Consulta Popular, czyli po prostu konsultacjami społecznymi. Różnice pomiędzy partycypacją i procedurami konsultacyjnymi okazały się ogromne. Kon-sultacje ze społeczeństwem ograniczają się do kontaktów władz z liderami społeczności lub organizacji. Możliwość uczestniczenia w grupie konsultantów jest odgórnie limitowa-na. Społeczni partnerzy władz są zazwyczaj sprawdzeni i prze-testowani – to ci obywatele, którzy mają silną pozycję, są powszechnie znani lub cieszą się rekomendacjami różnych instytucji. Innymi słowy, uczestnictwo w konsultowaniu de-cyzji ograniczone jest zawsze do pewnej elity. Władze sta-nowe dysponują niezwykle skromnym zestawem kanałów komunikacji z obywatelami. Są to bezpośrednie spotkania z wybranymi osobami, uroczystości i ciała doradcze. Ko-munikacja społeczna odbywa się zazwyczaj w jedną stronę. Podobnie jest z udostępnianiem gotowego planu rządowe-go lub samorządowego do publicznego wglądu i oczekiwa-niem na uwagi obywateli. Wyłącznie najsilniejsze lub najbar-dziej hałaśliwe organizacje i grupy interesów mają szansę na skuteczną interwencję w proces decyzyjny, co zresztą odnosi się do praktyki konsultacji społecznych w niemal wszystkich krajach. Obywatel uczestniczący w procedurze konsulta-cji społecznej może być recenzentem projektów partyjnych i urzędniczych, ale nigdy ich współautorem.

Partycypacja wyceniona na 30 złotych

Zabierzów to licząca ponad 5 tys. mieszkańców wieś położo-na kilka kilometrów na zachód od Krakowa. O tej niewiel-kiej miejscowości zrobiło się głośno, kiedy władze gminy ogłosiły zamiar przeistoczenia wsi w miasto, poparły po-mysł utworzenia pierwszego w Polsce prywatnego dworca kolejowego oraz zamówiły projekt budowy rynku i ratusza.

Jedna z inicjatyw zabierzowskiego samorządu została też na-zwana „dobrą praktyką” i miała polegać na uspołecznieniu budżetu gminy przy aktywnym udziale mieszkańców. „Sy-stematyczne uspołecznianie budżetu gminy, dokonywane zwyczajowo, spowodowało dostrzeżenie potrzeby stworzenia regulacji prawnych dotyczących włączania się społeczeństwa w tworzenie budżetu. Poważne traktowanie organizacji spo-łecznych i środowisk lokalnych przez radnych i zarząd gmi-ny podczas tworzenia budżetu zaktywizowało mieszkańców gminy i zdopingowało ich do tworzenia organizacji, będą-cych partnerem dla władz gminy” – przekonuje Jan Bereza w artykule pt. Partycypacja społeczna i stymulowanie rozwo-ju społecznego[97]. Czyżby narodziny polskiego odpowiednika budżetu partycypacyjnego?

Pierwsze wątpliwości pojawiają się podczas wizyty w urzę-dzie gminy przy ulicy Kolejowej 11, gdzie bardzo trudno zasięgnąć informacji o zebraniach wiejskich i deklarowanej przez władze współpracy z mieszkańcami. Być może jed-nak nie ma takiej potrzeby, ponieważ obywatele są świetnie poinformowani o działaniach gminnego samorządu? Nie-stety, z rozmów przeprowadzonych w zakładzie fryzjerskim, w sklepach spożywczych i wśród przypadkowych przechod-niów wynika, że prawie nikt nie słyszał o zebraniach miesz-kańców i otwartych głosowaniach nad budżetem. Z ponad dwudziestu osób zapytanych o zebrania wiejskie, tylko jed-na wiedziała, o czym mówię, i poradziła mi odwiedzenie domu kultury, gdzie mieści się redakcja lokalnej gazety „Znad Rudawy” i gdzie odbywa się większość spotkań. Sa-morządowe Centrum Kultury i Promocji jest rzeczywiście miejscem, w którym mieszkańcy Zabierzowa spotykają się z sołtysem, czasem z wójtem, i głosują nad lokalnymi inwe-stycjami. To tutaj dopuszcza się do głosu mieszkańców nie tylko w dniu wyborów. Pytanie brzmi, czy lokalna społecz-ność wie o tym wszystkim?

Faktem jest, że w roku 1995 po raz pierwszy wyłączono z budżetu gminy fundusze będące do tej pory w dyspozycji wójta i rady gminy. Powstały w ten sposób fundusze sołeckie, stanowiące zazwyczaj od 1 do 2% budżetu gminy. Fundusz sołecki wydzielany jest w zależności od liczby mieszkańców sołectwa – w 2001 r. było to 20 złotych na jednego miesz-kańca, w 2002 r. – 25 złotych, w chwili obecnej jest to 30 złotych. Zgodnie z zapisem uchwały Rady Gminy Zabierzów z 28 sierpnia 1996 r. (uchwała nr XXVIII 165/96), regulującej tworzenie ram budżetowych (czynności przygotowawcze do opracowywania projektu budżetu), „rady sołeckie, społecz-ne komitety, organizacje społeczne, mogą składać wnioski i materiały planistyczne do biura rady gminy w terminie do 15 września roku poprzedzającego rok budżetowy”. Wspo-mniana uchwała miała dać początek procesowi „uspołecz-niania budżetu”. Od tej pory przynajmniej dwa razy do ro-ku organizowane są zebrania wiejskie, którym każdorazowo przewodniczy sołtys. W zebraniach uczestniczy przedstawi-ciel urzędu gminy, a ich treść jest protokołowana. Zebra-nia budżetowe odbywają się we wrześniu lub w paździer-niku, mieszkańcy poszczególnych miejscowości zgłaszają i opiniują propozycje wydatków na przyszły rok poprzez uszeregowanie różnych propozycji pod względem ważno-ści lub oznaczanie krzyżykiem akceptowanych projektów. Sołtys wyświetla na ekranie poszczególne propozycje wraz z szacunkowymi kosztami przedsięwzięcia. Zebranie wiejskie zwoływane jest również na wniosek co najmniej jednej pią-tej mieszkańców mających czynne prawo wyborcze. Z roz-mów przeprowadzonych z pracownikami centrum kultury i sołtysem Zabierzowa wynika, że w zebraniach wiejskich uczestniczy od 50–80 osób w mniejszych wioskach (Ruda-wa, Niegoszowice, Brzezinka) do ponad dwustu osób w sa-mym Zabierzowie. Ostatnie zebranie wiejskie odbyło się w Zabierzowie w dniu 10 października 2006 r. i zgromadziło 214 uczestników. Głosowania dotyczą dofinansowania kolo-nii szkolnych, remontów dróg i przystanków autobusowych, przebudowy szkoły, budowy kanalizacji (w roku 2005 tylko 45% mieszkańców gminy miało dostęp do kanalizacji sanitar-nej)[98]. Uchwały zapadają jawnie, zwykłą większością głosów, z wyjątkiem uchwały w sprawie najmu i dzierżawy mienia wiejskiego, której przyjęcie wymaga bezwzględnej większo-ści głosów. Otwarte zebrania poświęcone są również innym tematom, np. 30 maja 2006 r. miało miejsce spotkanie i pu-bliczna debata nad projektem budowy rynku i ratusza w cen-trum Zabierzowa, podczas której zgłoszono wiele uwag kry-tycznych pod adresem wspomnianej propozycji.

Realizacja partycypacji społecznej w gminie Zabierzów nie jest wolna od konfliktów i dwuznaczności. W pierwszej kolejności należy zwrócić uwagę na uchwałę Rady Gminy Zabierzów, która wzbudziła sporo kontrowersji w roku 2004, ponieważ dotyczyła prawa weta wobec uchwał zebrań wiej-skich. Jedna z czytelniczek „Znad Rudawy” napisała w liś-cie do redakcji, że „wprowadzono do statutu gminy zapisy, w wyniku których uchwały zebrania wiejskiego będą mieć zaledwie charakter życzeniowy. Oczekujemy nie łaskawo-ści, a elementarnego zakresu praw nam przysługujących”[99]. Władze gminy odpowiedziały na ten zarzut w oświadczeniu opublikowanym w tym samym numerze lokalnej gazety: „Sołectwo jest jednostką pomocniczą gminy. W wielu gmi-nach Polski nie ma funduszy sołeckich. To wyraz dobrej woli rady gminy do dzielenia się władzą. […] Dajcie palec, to wam odgryzą rękę”[100]. Jest to zaskakująca argumentacja, choćby dlatego, że te same władze pozytywnie oceniają za-angażowanie mieszkańców w proces decyzyjny i nigdy nie zgłaszały zastrzeżeń do treści uchwał zebrań wiejskich. Przy-pomnijmy, że mieszkańcy głosują nad podziałem zaledwie od 1 do 2% budżetu gminy, tymczasem wydatki inwestycyjne stanowią od 23 do ponad 30% budżetu gminy[101]. Trudno się oprzeć wrażeniu, że postanowiono przypomnieć obywate-lom, kto tak naprawdę rządzi w Zabierzowie i do kogo należy ostatnie słowo. W przypadku różnicy zdań może się okazać, że obywatel jest nieodpowiedzialny i w związku z tym nie powinien dysponować władzą decyzyjną w spra-wach budżetowych.

Kolejna kwestia to problem informowania mieszkań-ców o zebraniach poprzez wywieszanie kartek formatu A4 na tablicach informacyjnych przed urzędem gminy i w cen-trum kultury. Wystarczy porównać energię i środki, które się wkłada w propagandę wyborczą (nawet w przypadku niewielkiej gminy wiejskiej) i w propagandę dotyczącą par-tycypacji społecznej, aby zrozumieć, że priorytety demo-kracji przedstawicielskiej nie zawsze sprzyjają tej drugiej. Brak rzetelnej informacji o treści spotkań może prowadzić do podejmowania decyzji bez udziału osób, których do-tyczy głosowanie. W jednym z numerów „Znad Rudawy” opisano przypadek mieszkańców osiedla położonego w po-bliżu budynków fabryki Gellwe w Zabierzowie, którzy nie przyszli na zebranie dotyczące planu zagospodarowania przestrzennego, ponieważ nie zostali we właściwy sposób zawiadomieni o tym, iż konsultacja dotyczyć będzie prze-kształcenia w pobliżu ich domów działek rolniczych na ko-mercyjne[102]. W rezultacie ówczesny wójt Józef Krzyworzeka zezwolił w 2003 r. na budowę nowych hal produkcyjnych fabryki Gellwe, mieszkańcy skarżyli się potem na uciążliwy hałas, smród spalin dostawczych samochodów oraz mało przyjemny widok fabrycznego śmietnika, zaś władze gmin-ne utrzymywały, że nie są władne nic zmienić, ponieważ procedury urzędowe przeprowadzono zgodnie z prawem. Wszystko to składa się na obraz partycypacji społecznej w Za-bierzowie, której rolę sprowadzono do funkcji pomocniczej w procesie decyzyjnym, w związku z czym spotkania przepro-wadzane są bez właściwego poinformowania obywateli o treści i terminie głosowań. Żeby jakiś proces decyzyjny można było nazwać partycypacją społeczną, wymagane jest systematycz-ne i bezpłatne przekazywanie wyczerpującej informacji zain-teresowanym osobom i grupom społecznym. Nie ma wolno-ści wyboru ani niezależnego kształtowania opinii, jeżeli nie zapewnia się wiedzy o wszelkich uwarunkowaniach polityki lokalnej, a także konsekwencjach ewentualnych decyzji. Elity polityczne lub urzędnicze wydają się grupą zbyt wysokiego ryzyka, żeby powierzać im decydowanie o instytucjonalnych ramach społecznego uczestnictwa w rządzeniu gminą.

Partyzancka samorządność

Omawiając współczesne próby realizacji oddolnej samorząd-ności, nie sposób pominąć struktur administracji indiańskiej, powołanej w wyniku rewolty partyzanckiej (1 stycznia 1994) w stanie Chiapas (południowy Meksyk). Obraz indiańskich chłopów z dalekiej prowincji, którzy z bronią w ręku rzucają wyzwanie władzy kapitału i państwa, podziałał na wyobraź-nię niezliczonej rzeszy osób piszących manifesty i programy skierowane przeciw neoliberalnej globalizacji. Wyzwolił rów-nież serię akcji solidarnościowych na całym świecie. Powsta-ła w ten sposób fala emocji od skrajnie negatywnych („to sieroty po Marksie” lub „to politycznie bezkształtny drob-nomieszczański ruch”) po naiwnie apologetyczne. Represje ze strony meksykańskiego rządu i partyzanckie warunki funkcjonowania sprawiają, że niezwykle trudno jest uzyskać rzetelne źródło informacji o Chiapas. Kiedy brak warunków do powstania obiektywnej analizy, pozostaje odwołać się do cytatów z dokumentów i komunikatów indiańskiego ruchu zapatystowskiego oraz wypowiedzi jego uczestników. Zostały one zgromadzone przez Andreę Dilemni[103], piszącą o nowych sposobach uprawiania polityki w opanowanych przez party-zantów okręgach wiejskich Chiapas. I tak, w oświadczeniu autonomicznego municypium „Tierra y Libertad” z dnia 1 maja 1998 r. możemy przeczytać: „Od rządzących pań-stwami i federacjami wymagamy szacunku dla form rządze-nia wszystkich narodów. Jeśli mamy autonomiczne gminy i urzędy, to dlatego, że jest to forma rządzenia, którą uwa-żamy za najlepszą”[104]. Wynika z tego, że podstawą i źródłem nowej polityki zapatystów jest sprawowanie rządów auto-nomicznych we wspólnotach lokalnych. O ich praktyce wy-powiadał się m.in. sympatyk ruchu i antropolog Antonio Garcia de Leon:

Kiedy pojawia się jakiś problem, ludzie zwołują zgromadzenie, zbierają się wszyscy mieszkańcy wspólnoty: mężczyźni, kobiety, dzieci. Powo-łują przewodniczącego zgromadzenia, który zbiera i zapisuje wszystkie możliwe opinie. Jeśli zgromadzenie nie pozwala, aby mówili wszyscy, czy to dlatego, że jest dużo ludzi, lub też jest ktoś, kto się wstydzi, to dzieli się ono na małe grupy robocze, które dyskutują i podejmują decyzje, by potem przedstawić je na zgromadzeniu plenarnym. De-cyzja, która będzie realizowana, nazywana jest „zgodą”. To nie tylko Chiapas. Podobnie jest np. we wspólnotach Magonistów[105] w Sierra Mazateca[106].

Z kolei w „Tierra y libertad” czytamy:

W Realidad rano w niedzielę róg zabrzmiał wiele razy. Była dokład-nie siódma, słońce nie przebiło się jeszcze przez gęstą mgłę pory deszczowej. Róg wzywał całą ludność do zgromadzenia się na placu. Niedługo potem mężczyźni i kobiety wynieśli ławki ze skromnego, drewnianego baraku, który pełni funkcje kościoła, i ustawili je tak, aby wszyscy dorośli ludzie ze wsi mogli usiąść w pewnym porządku. Rozpoczynało się zgromadzenie. Mieli głosować jedna po drugiej sześć propozycji Armii Wyzwolenia Narodowego im. Zapaty (Ejército Zapatista de Liberación Nacional – EZLN). Dyskusja nad każdym punktem, tłumaczenie wszystkich terminów, wyjaśnianie znaczenia i debata zajęły całe dwa dni, […] aby nikt nie miał wątpliwości, bo nie rozumie czegoś lub nie zna opinii. W ten sposób osiągnięto zgodę[107].

A oto fragmenty dokumentu przygotowanego przez zapatystowską administrację w Altamirano:

Do tych samych tradycji, zwyczajów i innych form życia naszych przodków […] należy dzisiaj sięgnąć i podjąć niektóre ważne idee, formy i sposoby współżycia, aby na nowo powrócić do zorganizowa-nego życia wspólnoty. I należycie rozwiązać problemy, które powstają każdego dnia w tej wspólnocie. Trzeba zaznaczyć, że jeśli chodzi o wszystkie uzgodnienia, które zostały powzięte na tym Zgroma-dzeniu, to właśnie samo Zgromadzenie określi formę wykonania i zarządzi ich realizację[108].

Wspomina się również o władzach: „Każda osoba, która jest powołana do jakiejkolwiek usługi, zasługuje na pełnienie danej funkcji, dopóki wykonuje ją wiarygodnie, jest zdyscy-plinowana, dobrze się zachowuje przy pracach zespołowych, uzgodnieniach, przy podejmowaniu decyzji i we wszyst-kim innym”[109]. To jest to, co nazywa się „mandatem posłuszeń-stwa” i „rządzeniem posłusznym” (mandar obedeciendo i co-mandare obbedendo). Jeżeli jednak nie spełniają oczekiwań ludności, zebranie mieszkańców wybiera na ich miejsce inną, bardziej „posłuszną” osobę. Jeśli zaś chodzi o prawo własno-ści: „Nikt nie będzie właścicielem ziemi w ilości większej niż inni, jeśli nie postanowi tego Zgromadzenie i władze tegoż Ejido. Ziemię będzie uprawiał kolektyw”[110]. Wypowiada się na ten temat subcomandante Marcos z EZLN w wywiadzie dla „Breacha” z 27 października 1995 r.:

– […] Partie polityczne przychodzą i mówią: Kto będzie komisarzem ejidale?

Współtowarzysze mówią: Problemem nie jest to, kto będzie komisa-rzem ejidale, ale to, żeby ten komisarz robił to, co mówi wspólnota.

– Czy to, co proponujecie nie jest ramieniem politycznym partyzantki?

– Nie. To nowy świat. Po prostu[111].

Rozwinięcie tego tematu znajdujemy w tekście Czwartej Deklaracji z Selva Lacandon z 1 stycznia 1995:

Ten projekt […] będzie spełniał oczekiwania nie jednej hegemonicznej siły politycznej czy też genialnej jednostki, ale szeroko pojętego ruchu opozycyjnego, który skupi uczucia narodowe. […] EZLN był częścią – nie wszystkim i nawet nie awangardą – wysiłków zmierzających do przejścia w stronę demokracji[112].

Podmiotem tychże przekształceń jest dla zapatystów „spo-łeczeństwo obywatelskie” (sociedad civil). Szczególny nacisk kładzie się na prawa ciemiężonych: „robotnicy, pracownicy w miastach i na wsi, tubylcy, koloniści, nauczyciele i studenci, kobiety meksykańskie, młodzież całego kraju, uczciwi artyści i intelektualiści, ludzie religijni, wszyscy obywatele mek-sykańscy, którzy nie chcą władzy, ale demokracji, wolności i sprawiedliwości”[113]. Druga Deklaracja z Selva Lacandona, z czerwca 1994 r., zawiera następujące stwierdzenia:

Proponujemy przedsionek. W tym sensie rewolucja ta nie zamknie się w nowej klasie, frakcji klasowej lub grupie dążącej do władzy, lecz wkroczy w wolną i demokratyczną przestrzeń walki politycznej […] i nowych stosunków politycznych, których podstawą nie będzie kon-frontacja organizacji politycznych samych w sobie, lecz konfrontacja ich propozycji politycznych. […] Ale będą one także „pod nadzorem” kraju; będą zobligowane do zdania sprawy Narodowi z ciągłego spra-wowania władzy lub zostaną od niej odsunięte[114].

W zbliżony sposób wypowiadał się subcomandante Mar-cos w dniu 11 marca 2001 r. podczas wiecu Na Cokole w mieś-cie Meksyk.

Nie jesteśmy tymi, którzy dążą do przejęcia władzy i mając władzę, chcą narzucić tempo i słowo – i nimi nie będziemy. Nie jesteśmy tymi, którzy ustalają cenę własnej lub cudzej godności i czynią z walki rynek, na którym polityka to zajęcie domokrążców konkurujących nie o projekty, lecz o klientów – i nimi nie będziemy. Nie jesteśmy kimś, kto naiwnie oczekuje sprawiedliwości z góry, bo ta rośnie od dołu, tak jak wolność, którą osiąga się tylko razem ze wszystkimi, de-mokracja, która istnieje tylko na wszystkich piętrach i o którą trzeba bez przerwy walczyć. […] Dziewięćdziesiąt lat temu ludzie potężni pytali człowieka z dołu, który nazywał się Zapata: „Jakim prawem, panowie?”. My, ci na dole, odpowiedzieliśmy i odpowiadamy: „Na-szym własnym”[115]

Narodowy Front Wyzwolenia Zapatystów (Frente Zapa-tista de Liberación Nacional – FZLN), powstały we wrześniu 1997 r., jest tą siłą polityczną, „która nie jest partią polityczną i która nawet nie dąży do zdobycia władzy, ale która walczy o demokrację, w której ten, kto rządzi, rządzi posłusznie. […] Siłą, której członkowie nie mają ani aspiracji do pełnienia funkcji elektoralnych, ani do zasiadania w rządzie” (fragment ulotki FZLN z 1997 r.). Andrea Dilemni podaje, że we Fren-te ważne decyzje zapadają co najmniej większością głosów 66%. Ma to być próba zminimalizowania negatywnych kon-sekwencji sztywnej zasady większości ponad 50%, typowej dla organizmów masowych o charakterze państwowym.

Postawa Zapatystów wobec udziału w wyborach nie jest jednak sztywna: np. w roku 1994 dali wskazówkę do głoso-wania „przeciwko partii Państwa”, a więc, w sposób pośred-ni, na opozycyjną wówczas PRD. Natomiast w wyborach lipcowych w 1997 oświadczyli otwarcie, że nie będą głoso-wać. W czerwcu 2005 r. zapatyści ogłosili, że nie udzielą po-parcia żadnemu z kandydatów w zbliżających się wyborach prezydenckich, będą zaś prowadzić „inną kampanię” (otra campaña) na rzecz uznania przez państwo meksykańskie autonomii samorządnych gmin, transformacji życia poli-tycznego w Meksyku oraz zorganizowania walki o charakterze antykapitalistycznym. Inicjatywę opierającą się na serii spotkań i dyskusji z ludźmi wyrzuconymi poza system oraz aktywistami ruchów społecznego sprzeciwu zaplanowano na trzy lata. Zapatyści nie zamierzają startować w wyborach ani zakładać nowej partii politycznej. Subcomandante Marcos z EZLN powiedział w jednym z wywiadów, że celem ruchu jest mobilizowanie społeczeństwa obywatelskiego przeciw elitom politycznym i gospodarczym kraju oraz budowanie lokalnego samorządu. Po tym, jak w roku 2001 rząd i parla-ment odmówiły uznania wspólnot indiańskich za podmioty prawa publicznego, przyznając im jedynie status jednostek interesu publicznego, komendant Tacho skomentował po-stępowanie władz w następujący sposób: „Żaden rząd, żadna partia polityczna nie dadzą nam realnej zmiany, odpowiada-jącej potrzebom prowincji. Jedyną drogą, która nam pozosta-je, jest zorganizowanie się w oporze i w rebelii”[116].

W roku 2003 zapatyści zaczęli powoływać nową formę lokalnej administracji – Zgromadzenia Dobrych Rządów (Juntas de Buen Gobierno) oparte na zasadach demokracji mandatowej[117]. Członkostwo w juntach podlega ciągłej rotacji i osoby pełniące rozmaite funkcje zmieniają się po upływie ka-dencji, ponieważ każdemu mieszkańcowi przysługuje prawo udzielania się w życiu publicznym. Służy to również zapobie-ganiu nadużywaniu władzy. Junty mają koordynować działal-ność gmin, pomagać w wymianie informacji i pośredniczyć w mediacjach w razie konfliktów. Stopniowo wprowadzany jest własny system opieki zdrowotnej, szkoły, kooperatywy, sklepy. Ponad 30 zbuntowanych gmin autonomicznych (Mu-nicipios Autonomos en Rebeldia) bojkotuje wszelką pomoc rządową i wszelki kontakt z państwowymi agendami. Wprowadzono wtedy zapatystowski „podatek braterski” (impue-sto hermano), czyli 10% od wszystkich datków i projektów realizowanych w gminach autonomicznych. Podatek ma za-pobiegać nierównemu rozwojowi gmin.

Demokracja uczestnicząca i anarchizm

O wzajemnej zależności koncepcji demokracji uczestniczącej i anarchizmu można mówić w wielu aspektach. Po pierwsze, anarchiści obierają sobie za cel taką reorganizację społe-czeństwa, aby ludzie stali się wolni w prowadzeniu swych własnych spraw. Ich walka przyjmuje zwykle postać ruchu ku samorządności oddolnej w miejscach zamieszkania i w przedsiębiorstwach, czasem obejmuje również tworzenie nie-zależnych społeczności i własnych centrów socjalnych. Wszel-kie autorytaryzmy postrzegane są jako niepotrzebne w rela-cjach międzyludzkich, a co za tym idzie, nie ma już miejsca dla akceptacji istnienia rządu. Naczelną zasadą organizacyj-ną jest dobrowolność i demokracja bezpośrednia, która nie może jednak prowadzić do numerycznego dyktatu więk-szości. Uczestnictwo anarchistów w zakładaniu komitetów fabrycznych i rad robotniczych podczas rewolucji rosyjskiej w 1917 (a także w późniejszej konfrontacji z bolszewikami), w ruchu przejmowania fabryk we Włoszech w roku 1920, podobnie jak organizowania samorządów robotniczych w rewolucyjnej Hiszpanii roku 1936, było dokładnie tym samym, co współczesna politologia określa terminem „de-mokracji uczestniczącej”. Tyle tylko, że dotyczyło miejsc pracy. Analogicznie jest w przypadku prowadzonych przez anarchistów spółdzielni, gdzie każdy pracownik ma równy głos podczas zebrań dotyczących spraw administracyjnych, wyborów i odwołań kierowników, a także podziału zysków. Zbliżone procedury obowiązują w pozostających pod wpływem tej samej filozofii „szkołach wolnościowych” w Europie Zachodniej i USA. Sympatyzujący z anarchizmem architekt Alvar Aalto odwzorowywał anarchistyczne struktury w swych pracowniach, gdzie współistniała bezpośrednia demokracja i autonomia samorzutnie organizujących się zespołów robo-czych. Wszędzie tam, gdzie uczestnicy ruchu anarchistyczne-go mieli realny wpływ na kształt samorządu terytorialnego (np. Komuna Paryska 1871 lub gminy rolnicze i miasteczka w republikańskiej części Hiszpanii z lat 1936–1939) ozna-czało to pozostawienie władzy w rękach samych obywateli. Wszystkie większe struktury stawały się stowarzyszeniem stowarzyszeń, budowanych swobodnie od dołu do góry. By-ło to i pozostaje nadal zaprzeczeniem logiki funkcjonowania struktur państwowych. Te same propozycje obecne są w pla-nie teoretycznym wszystkich niemal klasyków anarchizmu, Pierre Joseph Proudhon pisze w 1848 r. o „wprowadzeniu wiążących mandatów dla delegatów każdej społeczności”[118]; Bakunin ze swoją pochwałą oddolnej demokracji w auto-nomicznych gminach itd.

Na gruncie polskim prawdopodobnie nikt spośród anar-chistów nie opisał istoty demokracji lepiej niż Edward Ab-ramowski, zwolennik bezpaństwowego i samorządowego so-cjalizmu. Za jej pierwszy i niezbędny warunek uznał silnie rozwinięte sumienie obywatelskie i nierozłączną z nim nieuf-ność wobec biurokracji, a także przyzwyczajenie i zdolność do samodzielnego załatwiania swoich spraw i potrzeb zbio-rowych. Obrona demokracji miała być w pierwszym rzędzie obroną pewnego stylu życia, zwyczajów równości i poszano-wania człowieka oraz tysięcy samorodnych instytucji, związków, stowarzyszeń.

Gminna demokracja bezpośrednia stanowiła również centrum zainteresowań amerykańskiego myśliciela Murray’a Bookchina, założyciela Instytutu Ekologii Społecznej w Plain-field. Uważany jest on za twórcę rozwijanych od późnych lat siedemdziesiątych koncepcji municypalizmu wolnościowego i ściśle z nim związanej ekologii społecznej. Municypalizm to w jego opinii anarchizm miasta i gminy. Jest to komunalny system samorządów obywateli. Na samym wstępie Bookchin wyjaśnia, że „poprzez słowo demokracja nie mam na myśli «demokracji jako reprezentacji» w jakiejkolwiek formie, ale raczej demokrację «twarzą w twarz»”[119]. Taki proces byłby tworzony „wokół ludowych zgromadzeń formowanych dla podejmowania decyzji przez wszystkich dorosłych w danej społeczności. Tutaj ludzie sami mogliby podejmować decy-zje, jak sprawy publiczne powinny być prowadzone. Zgro-madzenia te byłyby przejrzyste i otwarte na publiczną ana-lizę”[120]. Ważnym aspektem wolnościowego samorządu jest konfederacja: „Poprzez konfederację współzależności byłyby pielęgnowane. Samorządy wysyłałyby delegatów z określo-nym mandatem od wyborców i z możliwością odwołania ich w razie niespełnienia mandatu. W radzie konfederacyjnej delegaci przedłożyliby politykę poszczególnych zgromadzeń. Decyzje podejmowane przez radę miejską mogłyby być czy-sto administracyjne”[121]. Janeth Biehl, municypalistka wolnościowa, wyjaśnia swoje poglądy w następujący sposób:

Chcemy kultywować pewną polityczną sferę, która dziś po prostu nie istnieje. Sferę, w której zwykli ludzie spotykają się, by podyskutować, debatować i omówić kwestie, które w danym momencie są dla nich ważne. Sferę, w której mogą oni bezpośrednio określić wspólną poli-tykę i sformułować, co ona zawiera, by ją potem wcielić w życie[122].

Biehl jest przekonana, że takie szlachetne, moralne stra-tegie jak rolnictwo ekologiczne, spółdzielnie, systemy LETS, alternatywne technologie i inne podobne inicjatywy, są próż-nym wysiłkiem, o ile nie towarzyszy im walka o wolnościowe przekształcenie samorządów lokalnych. „Dlatego rozwinie-my podwójną ekonomiczno-polityczną siłę, która zostanie skonfrontowana z państwem narodowym”[123].

Municypalizm wolnościowy ma z kolei zburzyć mur getta ograniczającego anarchizm:

Społeczeństwo musi mieć namacalne struktury, środki oraz metody dokonywania postanowień. Należy pozostawić arenę dla konflikto-wych dyskusji i racjonalnych debat. Jeśli więc nie uda nam się roz-szerzyć demokratycznych wymiarów anarchizmu, stracimy nie tylko szansę uformowania żywego ruchu, ale także przygotowania ludzi do rewolucyjnych praktyk w przyszłości. Komunalna demokracja ma przeradzać się w zdecydowany konflikt z państwem dzięki przecho-dzeniu od wolności negatywnej do wolności pozytywnej[124].

Wolnościowy samorząd dotyczyć ma również gospodar-ki. Powszechne zgromadzenia mogą same kontrolować siły produkcyjne wewnątrz okręgu. Gospodarka taka różni się zarówno od nacjonalizacji, która wzmacnia etatyzm i pro-wadzi do systemu biurokratycznego w zarządzaniu, jak i od anarchosyndykalistycznego podejścia, które umieściłoby go-spodarkę w rękach pracowniczych spółdzielni, te zaś mogły-by pielęgnować kapitalistyczne przedsięwzięcia. „W proponowanej gospodarce obywatele w swoich zgromadzeniach mogą podejmować decyzje dotyczące ekonomii, kierowani nie zawodowymi interesami, co mogłoby prowadzić do fa-woryzowania pewnych przedsięwzięć, lecz interesem ogółu, społeczności jako całości”[125]. Nie jest to jednak jedyny punkt widzenia w ramach tego nurtu.

Inny amerykański publicysta, Michael Albert, autor wielu książek o anarchistycznej ekonomii i twórca koncepcji parekonomii (czyli ekonomii uczestniczącej), łączy koncepcje anarchosyndykalizmu i municypalizmu. Opisuje on możliwe warianty współpracy samorządów pracowniczych z samorządami lokalnymi. Również w programie amerykańskiej Partii Zielonych, odwołującej się do idei municypalizmu i ekologii społecznej, jest miejsce zarówno dla niezależnych spółdzielni, małego biznesu, jak i dla kontrolowanej przez obywateli gospodarki komunalnej.

Kolejnym budzącym wielkie kontrowersje zagadnie-niem jest udział w wyborach. Municypaliści wolnościowi głoszą, że polityka lokalna wymaga udziału w wyborach do samorządów miast i wsi. Nie znaczy to jednak, że aby dołą-czyć do społeczności wiejskiej czy miejskiej, należy również włączyć się czynnie w działalność organów państwa. Podob-nie tworzenie anarchosyndykalistycznego związku w za-kładzie pracy nie wymaga włączenia się do kapitalistycznej formy produkcji. Bookchin przytacza przykład rewolucji francuskiej z lat 1789–94, by przypomnieć, że miejskie „dystrykty” utworzone pod panowaniem monarchii w ce-lu przyspieszenia wyborów do stanów generalnych w ciągu czterech lat zostały przetworzone w instytucje rewolucyjne bazujące na demokracji mandatowej. Ten ruch ku demo-kracji bezpośredniej został stłumiony w czerwcu 1793, zdradzony przez jakobinów, a nie przez autorytet monarchii, która powołała te struktury do innych celów. W Burlington (Vermont, USA) w 1989 r. Bookchin po raz pierwszy wy-stąpił z programem wyborczym „Burlington Greens”. Za-warł w nim propozycje oddolnej kontroli finansów miasta, pożyczek niskoprocentowych na zakup i remont mieszkań, ekologiczne programy budownictwa i plany zbudowania sieci łączącej okolicznych farmerów z konsumentami, słu-żących rozwojowi lokalnej agrokultury.

Bookchin akceptuje przy tym argumenty tradycyjnych anarchistów, pod warunkiem, że mówią oni o wyborach do organów państwa, a nie do lokalnych samorządów. Zgadza się on z poglądem, że rewolucjoniści w parlamencie, jakiekolwiek byłyby ich pierwotne intencje, kończą jako zarządcy kapitalizmu. Nieuniknione kompromisy sprawiają, że stają się oni niezdolni do wolnego działania, a przy tym bardziej podatni na korupcję. Działalność na poziomie lokalnym, „bliżej obywateli”, daje większe szanse realizacji postulatu ich upodmiotowienia.

Platforma wyborcza powinna się składać, zdaniem Book-china, z serii żądań reprezentujących cele, o które dana grupa walczy − przede wszystkim radykalną demokratyzację zarzą-dzania miastem poprzez tworzenie zgromadzeń obywatel-skich i podporządkowywanie im rady miejskiej. Ponieważ nie wystarczy powołać się na demokrację uczestniczącą, pro-gram winien zawierać własne pomysły dotyczące usprawnie-nia tej czy innej dziedziny:

Celem nie powinno być jednak reformowanie obecnego systemu, lecz zastąpienie go wolnościowym[126].

Wybrani radni powinni też dążyć do stworzenia konsty-tucji miasta oraz do zapisania w niej zasad demokracji uczest-niczącej. Po okrzepnięciu nowych zasad Bookchin proponu-je sabotowanie i odmowę wykonywania decyzji rządu oraz powołanie lokalnej straży obywatelskiej.

Ruch sympatyków municypalizmu wolnościowego i eko-logii społecznej przyjmował w różnych krajach wiele odmien-nych postaci instytucjonalnych. W Plainfield w USA (stan Vermont) w 1974 r. powstał Instytut Ekologii Społecznej. Na studia, których program obejmuje zagadnienia ekologiczne, socjologiczne, ekonomię alternatywną, historię ruchów spo-łecznych i studia genderowe, uczęszczają od 1994 r. nie tylko osoby z USA i Kanady, ale również z Etiopii, Japonii, Urugwa-ju, Puerto Rico, Grecji oraz Australii, w której kilka lat temu po-wołano analogiczny instytut. Grupy municypalistów działają w Burlington i w Syracuse w stanie Nowy York. W 1993 r. po raz pierwszy uczestniczyli w lokalnych wyborach. Pierwszy z kandydatów Howard Hawkins otrzymał 2,5% głosów w swej dzielnicy, a drugi Tom Sullivan (Indianin Mohawk) zdobył 17% głosów. Podjęto współpracę z Konfederacją Sto-warzyszeń Sąsiedzkich. Inną grupą był działający w Montre-alu (Quebec, Kanada) Ecology Montreal, rodzaj antypartii promującej hasła municypalizmu wolnościowego. W roku 1990 wystawiła ona 21 kandydatów w wyborach municypal-nych. W sumie otrzymali 7% głosów, a jeden z nich, Dimi-tri Rossopoulos, zdobył 20% w swym dystrykcie. „Ecology Montreal” wydawał również czasopisma, organizował wysta-wy, spotkania dyskusyjne dotyczące problemów komunal-nych, feminizmu, pacyfizmu i alternatywnej ekonomii. Na jedną z konferencji zaproszono członków samorządu z Porto Alegre w Brazylii. W Niemczech municypaliści działają na lewicy Partii Zielonych, tworzą organizację Ökologische Lin-ke we Frankfurcie, z Juttą Ditfurth na czele. Od 1989 istnieje w Mantui (Włochy) wolnościowy Instytut Autonomii Lokal-nej i Mniejszości, który wydaje magazyn „Radici” i współpra-cuje z wyborczą inicjatywą Civic List. Od 1993 działa Koope-racja Socjalnej i Społecznej Samorządności. W ramach Sieci Ekologii Społecznej od 1988 działa Red de Ecologia Social w Montevideo (Urugwaj), której członkowie wywodzą się z założonej w 1955 r. anarchistycznej społeczności „Comuni-dad del Sur”. Jej członkowie mieszkają w „Casa Encuentro”, gdzie odbywają się warsztaty i spotkania. W sierpniu 1998 r. zorganizowano w Lizbonie Konferencję Ekologii Społecznej, poświęconą również zagadnieniom municypalizmu wolnoś-ciowego. Uczestniczyło w niej 125 osób z USA, Kanady, Bel-gii, Norwegii, Portugalii i Hiszpanii.

Samorząd jako permamentna opozycja: anarchiści w Spezzano Albanese

Włoskie miasteczko Spezzano Albanese zostało założone przez kolonistów albańskich w końcu XV w. Jest miejscowoś-cią niedużą, choć jak na region Cosentiny i Kalabrii, gdzie jest położone, zasługuje i tak na miano dość sporej. Stałych mieszkańców jest tu niespełna 10 tys. Spezzano Albanese to miasteczko o charakterze rolniczym. Kto posiada jakiś ka-wałek ziemi, jest w stanie żyć z własnej uprawy owoców cytrusowych, drzewek brzoskwiniowych, gajów oliwnych. Ten, kto nie posiada własnej roli, żyje z pracy na czarno na polach właścicieli ziemskich, uprawia małe działki owocowo--warzywne, żyje z przetwórstwa lub handlu produktami, a tak-że z pracy (zwykle na czarno) na budowach. Rozwija się rów-nież branża usługowa związana z pobliskimi zakładami kar-nymi. Bezrobocie jest mimo wszystko duże.

Od roku 1970 w Spezzano Albanese rozwijał się ruch anarchistyczny, powstawały stowarzyszenia uczniowskie i pracownicze. Organizowali się też bezrobotni i studenci. Od 1978 r. różne grupy zakładały Komitety Akcji Bezpośred-niej, a wśród pracowników służby zdrowia i szkolnictwa tworzyły się struktury anarchosyndykalistycznego związku zawodowego USI. Prawdziwy przełom nastąpił jednak do-piero po roku 1992, kiedy to powstała Oddolna Federacja Municypalna (Federazione Municipale di Base – FMB)[127]. W celu pobudzenia samorządności i autonomii municypal-nej zaczęto powoływać struktury tak zwanej „kontrwładzy”. O przynależności do FMB nie decyduje konkretna ideolo-gia, płeć czy religia: należą do niej pracujący, bezrobotni, stu-denci, emeryci. Jedynym wyznacznikiem są metody wol-nościowe i przywiązanie do zasad demokracji uczestniczą-cej. FMB składa się ze Związków Klasowych oraz ze Związ-ków Obywatelskich. Wszelkie decyzje podejmowane są sa-modzielnie przez zgromadzenie każdego związku, podczas gdy doroczne zgromadzenie ogólne je przedyskutowuje i ko-ordynuje. Wybierany jest komitet wykonawczy, którego za-daniem jest wykonywanie decyzji powziętych przez zgro-madzenie. Mimo że zapadają one większością głosów, mniejszość ma zagwarantowane prawo do dokonania wy-boru o podporządkowaniu się im lub nie, a także do pub-licznego wyrażania niezgody. Może odbywać się to także za pomocą inicjatyw publicznych, pod warunkiem, że nie uniemożliwiają wykonywania decyzji powziętych przez większość. Jednym z celów FMB jest pokazanie, jak mogły-by funkcjonować instytucje samorządu terytorialnego bez upoważniania kogokolwiek do kierowania społeczeństwem. FMB nie występuje z własnymi listami wyborczymi, a tym członkom, którzy wykonują funkcje publiczne w lokalnej administracji lub kandydują w wyborach, nie zezwala się na piastowanie funkcji wykonawczych w FMB.

FMB zainicjowała pomysł zgromadzeń publicznych, któ-re, przez głosowanie, „delegalizują” uchwały rady miasta, a także specjalnych zgromadzeń odbywających się przed sporządzeniem budżetu miejskiego, które dają wszystkim zainteresowanym możliwość dyskusji nad wykorzystaniem zasobów gminy. Związki Obywatelskie poddają pod głoso-wanie projekty dotyczące urbanizacji, ochrony środowiska, opieki socjalnej itp. Natomiast Związki Klasowe wysuwają propozycje dotyczące przedsiębiorstw komunalnych, akty-wizacji zawodowej bezrobotnych i inne. Sformułowane projekty przedstawia się radzie miejskiej, mimo że nic nie obliguje jej do realizacji woli zgromadzeń publicznych. Wszystko zależy więc od aktualnego układu sił politycz-nych. FMB nie ogranicza się do opracowywania projektów i poddawania krytyce uchwał rady miejskiej. Po tym, jak władze zignorowały stanowiska zgromadzeń w sprawie pry-watyzacji przedsiębiorstwa oczyszczania miasta i zwolnienia jego pracowników, FMB pomogła zwolnionym powołać do życia Spółdzielnię Pracy „Tęcza”, do której później dołączy-li młodzi bezrobotni[128]. Spółdzielnia ta funkcjonuje nadal i zajmuje się malowaniem, sprzątaniem oraz remontami lokali, a także oferuje usługi komputerowe (m.in. dostęp do internetu). Podczas zgromadzeń publicznych dyskutuje się pomysły oraz konkretne propozycje dotyczące proble-mów zarządzania usługami, zasobami produkcyjnymi oraz środowiskowymi. Wszystko po to, by później móc orga-nizować kampanie społecznej presji na decydentach z ra-tusza.

Jedną z ważniejszych inicjatyw mieszkańców miasteczka, jak również ludzi z okolicznych gmin, była bez wątpienia walka przeciwko budowie tunelu, służącego do składowania warstw izolacyjnych pochodzących z wagonów kolejowych zbudowanych z azbestu. Składowisko miało się znaleźć w od-ległości kilku kilometrów od uzdrowiska z wodami termalny-mi i w samym środku upraw owoców cytrusowych. Wielkie zgromadzenie ludności w ratuszu zwołane przez FMB prze-sądziło o losie inwestycji, a jej pomysłodawca, firma Niagari di Caprii, musiał zrezygnować ze swoich planów. W roku 1998 FMB rozpoczęła działania na rzecz komunalizacji term i uzdrowiska, które po 1923 r. zostało oddane w wieczystą dzierżawę osobie prywatnej. Od tamtego czasu kierowanie uzdrowiskiem powierzano zawsze prywatnej firmie, co osta-tecznie przyczyniło się do upadku zakładu. Po zorganizowa-niu szeregu wystaw, demonstracji i oczywiście zgromadzenia obywatelskiego FMB i Federacja Anarchistyczna zażądały komunalizacji obiektu. Według ich projektu zarząd nad nim miało sprawować konsorcjum składające się z kolektywu pra-cowników uzdrowiska oraz z władz miejskich.

FMB zabierała głos podczas kampanii wyborczych do samorządu i parlamentu, powstrzymując się równocześnie przed wystawianiem własnych kandydatów. Za cel w okre-sie po ogłoszeniu wyników wyborów postawiono sobie two-rzenie komitetów dzielnicowych: „instrumentów zdolnych do zmierzenia się z całokształtem problemów społecznych w celu wspólnego wypracowania rozwiązań w istocie samo-rządowych”[129] i zarazem niedopuszczenie do tego, aby miej-ska administracja państwowa decydowała za wszystkich obywateli. FMB ogłosiła, że „nie udziela kandydatom którejkolwiek partii żadnego wsparcia, ponieważ FMB chce, aby Spezzano Albanese rządziło się samo poprzez zgroma-dzenia wspólnoty lokalnej, a nie poprzez ową garstkę osób, które tworzyć będą radę miejską oraz zarząd miasta”[130]. Stwierdzono, że szacunek należy się zarówno anarchistom, którzy nie pójdą do urn wyborczych, jak i tym wszystkim, którzy pójdą wybierać kandydatów do władz, ponieważ uczestnictwo w życiu lokalnej społeczności nie może być oceniane na podstawie udziału w głosowaniu lub jego boj-kocie, liczy się wspólne działanie na rzecz uspołecznienia i decentralizacji samorządu. Zamysł municypalistów wło-skich wydaje się dość prosty. Dokonują oni próby wyrwania się spod ujarzmiającej kontroli państwowej, która przeja-wia się także na poziomie lokalnym. Chcą, przez tworzenie własnych form wyzwolenia z sieci władzy, dzień po dniu budować inny możliwy samorząd. Posługują się środkami dostępnymi ludziom bez władzy, które podkopują rację ist-nienia kontestowanych struktur. Nie do końca udała się separacja od polityki instytucjonalnej. Zbyt wiele też zależy od przychylności aktualnych lokatorów ratusza i zdolno-ści mobilizacji obywateli przeciw władzom. Warto zwrócić uwagę na podobny sposób działania zgromadzeń ludowych (asambleas populares) w Argentynie i Ludowego Zgroma-dzenia Obywateli Oaxaca (APPO) w Meksyku, które sytuują się poza wszelkimi legalnymi strukturami państwa i samo-rządu. Jeszcze przed wybuchem rewolty ulicznej w Argenty-nie w 2001 r. w niektórych dzielnicach Buenos Aires zaczęły działać zgromadzenia mieszkańców, które chciały organi-zować dyskusje i przygotowywać demonstracje w związku z pogarszającą się sytuacją ekonomiczną. Po grudniowej decyzji rządu o ograniczeniu dostępu do kont bankowych, ma-sowych bankructwach przedsiębiorstw, krwawych zamiesz-kach, atakach na banki i masowym rabowaniu supermar-ketów ilość zebrań sąsiedzkich szybko wzrosła, by w lutym 2002 r. przekroczyć liczbę pięćdziesięciu w samym Buenos Aires. Zebrania były nieraz tak duże, że trzeba było używać megafonu, aby prowadzić obrady. Powołano do życia mię-dzydzielnicowe spotkania koordynatorów, które odbywały się raz w tygodniu i gromadziły przeciętnie około 3 tys. de-legatów z wszystkich dzielnic. Zadanie organizacji takiego spotkania przypadało po kolei poszczególnym dzielnicom. Zgromadzenia ludowe uniemożliwiły przeprowadzenie wie-lu eksmisji, wspierały okupowane zakłady pracy, zajmowały na miejsca spotkań opuszczone budynki, organizowały wy-mianę usług i dystrybucję żywności. Oficjalną walutę za-stępowano bonami na różne dobra. Często powtarzanym hasłem były słowa: „Wszyscy politycy precz!”. Uczestnicy zgromadzeń deklarowali, że potrzebują działań o charakterze politycznym, ale parlament, rząd i sądy już ich nie reprezen-tują. Wydawało się, że następuje rozpad struktur państwo-wych. Naomi Klein wspomina o badaniu opinii publicznej przeprowadzonym w marcu 2002 r., które wykazało, że zda-niem połowy mieszkańców Buenos Aires, zgromadzenia sąsiedzkie „stworzą nowe przywództwo dla kraju”[131]. Wraz z upływem czasu i pozostawieniem władzy decyzyjnej w or-ganach administracji państwowej entuzjazm i powszechne zaangażowanie w zgromadzenia sąsiedzkie zaczęły słabnąć, coraz częściej interweniowała przeciwko nim policja. Zda-niem Klein, zgromadzeniom zaszkodziła również nadmier-na ideologizacja ruchu dokonywana przez działaczy lewicy i anarchistów. Powstałą w ten sposób pustkę zagospodarowa-li z powrotem politycy. Jedynie w mieście Rosário, liczącym 900 tys. mieszkańców, udało się doprowadzić w 2003 r. do ustanowienia budżetu partycypacyjnego. Od tej pory czter-dzieści zgromadzeń dzielnicowych decyduje o podziale 10% środków budżetowych. To jednak niewiele w porównaniu z oczekiwaniami wyrażanymi przez dziesiątki tysięcy uczest-ników zgromadzeń w początkach roku 2002.

W meksykańskim mieście Oaxaca, liczącym 260 tys. mieszkańców, protest przeciwko sfałszowaniu wyborów sta-nowych i lekceważeniu postulatów strajkujących nauczycieli przerodził się wiosną 2006 r. w otwartą rebelię przeciwko in-stytucjom rządowym. Uczestnicy protestów ulicznych, straj-kujący nauczyciele, członkowie spółdzielni, przedstawiciele organizacji chłopskich, indiańskich i studenckich powołali własne struktury samorządowe pod nazwą APPO (Asam-blea Popular de los Pueblos de Oaxaca) i ogłosili się nowym organem rządzącym. Programem Ludowego Zgromadzenia Obywateli Oaxaca stało się tworzenie zdecentralizowanej administracji poza oficjalnymi strukturami władzy, na po-ziomie poszczególnych ulic, bloków, osiedli i zakładów pra-cy. Występowano z hasłem: „Żaden przywódca nie rozwiąże naszych problemów”. Działacze APPO wezwali społeczeń-stwo do ignorowania poleceń gubernatora i rządu. W sierp-niu 2006 r. struktury APPO rozrosły się na cały stan, a straj-kujący nauczyciele zajęli siłą lokalne rozgłośnie radiowe. Gubernator opuścił swoją siedzibę i zaczął urzędować na lotnisku pod miastem. W końcu października wojsko oraz policja przystąpiły do szturmu i po kilku dniach ogłosiły odbicie miasta z rąk rebeliantów, śmierć poniosło kilkana-ście osób, wiele odniosło rany. W listopadzie walki uliczne wybuchły z nową siłą. 2 listopada radio APPO wezwało obywateli miasta do powstania:

Obywatele Oaxaca! Policjantów jest jedynie 10 tys., nas jest znacznie więcej! Oni już tutaj byli, teraz chcemy, żeby odeszli i nigdy nie wracali! Niech każdy weźmie, co ma pod ręką – petardy, benzynę, butelki – i przyjdzie tutaj [na uniwersytet]. Musimy obronić się przed masowy-mi aresztowaniami. Nikt nie powinien stać z boku obojętnie, każdy, gdziekolwiek teraz się znajduje, powinien wyjść na ulicę. Pokażmy im, że już koniec korupcji, że represje nas nie złamią![132].

Zwolennicy APPO uzyskali chwilową przewagę podczas starć ulicznych, ale już w grudniu 2006 r. rząd przeszedł do kontrofensywy, organizowano obławy i masowe areszto-wania, zajęto budynki uniwersyteckie, gdzie zwykle obrado-wali delegaci samorządowi. Z różnych komunikatów i relacji wynika, że struktury APPO przetrwały i kontynuują dzia-łalność[133].

Krytyka demokracji uczestniczącej

Nie doceniamy możliwości socjaldemokracji i przyjmujemy jej spo-sób myślenia brutalnie narzucany ruchowi społecznemu, który na-stępnie wykorzystuje się, aby utrzymać obecnie obowiązujący porzą-dek społeczny. Jest zatem konieczne stworzenie strategii ideologicz-nej demokracji uczestniczącej, jeżeli chce się uniknąć postawienia jej w niekorzystnej sytuacji. Krytyka państwa scentralizowanego i biu-rokracji (czy to publicznej, czy prywatnej), ocenianej jako nieludzka i bezosobowa, wywołuje pozytywne reakcje. Jest to czas przywró-cenia rzeczywistej wartości pojęciu „lokalność”: małe jest piękne. Rada miasta chce włączyć obywatela w mechanizmy decyzyjne. Dzięki demokracji uczestniczącej pragnie się zaangażować ludzi w kierunku wypracowania właściwego porządku i przebiegu debat z obywatelami, a jeśli to nie wystarcza, daje się możliwość prezentacji przez stowarzy-szenia niezależnych ekspertyz. Byłoby jednak przesadą widzieć w tym postępowaniu wyraźny krok do przodu w kierunku prawdziwej demo-kratyzacji życia politycznego oraz autentycznej decentralizacji. Skutki funkcjonowania systemu kapitalistycznego mogą oznaczać, iż państwo odbudowuje swój autorytet dzięki ugrupowaniom lokalnym, które na swoim terenie absorbują walczące związki i grupy. […] Wiele wskazu-je, że rozwój władz lokalnych nie narusza stabilności państwa[134].

Paradoks społecznej partycypacji w pracach samorządu lokalnego polega na tym, że znajduje ona zwolenników za-równo wśród tych, którzy chcą jak najmniej ingerencji pań-stwa, a nawet całkiem ją odrzucają, jak i ugrupowań lewico-wych, które chciałyby silniejszej ingerencji państwa. Z kryty-ką demokracji uczestniczącej występują więc zarówno obroń-cy monopolu decyzyjnego państwa, jak i zwolennicy społe-czeństwa bezpaństwowego. To rzeczywiście może zaskaki-wać, a nawet wywoływać poważna niepewność co do praw-dziwej natury tej propozycji, którą można interpretować jako pierwszy krok w stronę bezpaństwowej samorządności, ale również jako próbę skorumpowania buntu. Konieczne wyda-je się zatem przeanalizowanie najważniejszych argumentów zwolenników i przeciwników demokracji uczestniczącej.

Pierwszy argument osób krytykujących demokrację uczestniczącą dotyczy tego, że partycypacja prowadzi do za-niedbania działań w sferze ekonomicznej, przenosząc walki społeczne z przedsiębiorstw do lokalnych samorządów. Po-stulowana przez anarchistów demokracja bezpośrednia nie ogranicza się do tego, co nazywamy lokalną polityką:

W imię pragmatyzmu i pracy w terenie będziemy musieli porzucić całą ideę radykalnej transformacji społeczeństwa, by móc zaangażo-wać się w projekt lokalny. Aby utrzymać spójność społeczną naruszo-ną przez poczucie braku stabilności i bezrobocie, szefowie projektów, działacze na rzecz rozwoju, kreatorzy misji społecznych, mediatorzy progresu horyzontalnego, terenowi aktywiści, „obywatele odpowie-dzialni za dobro ogółu” oraz inni działacze organizują zebrania miesz-kańców, chętnych do udziału w demokracji. Akcent jest zatem po-łożony na pojęcie więzi społecznych, które należy odnowić. Obser-wujemy, że kolektywne akcje lokalne są nowym sposobem propago-wania i narzucania kapitalizmu. I nie jest przypadkiem, że władze miejskie wybierają obszary, gdzie grozi wybuch buntu społecznego, tak jak to jest w portach brytyjskich i miastach brazylijskich. Inter-pretacja rzeczywistości pod kątem walki klas zostaje wyeliminowana – piękna sprawa dla pracodawców! W konsekwencji należy stwier-dzić, iż nie możemy przystać – zgodnie z pragnieniem klas rządzących – na nowy model funkcjonowania społeczeństwa opierającego się na tzw. samorządach, autonomii i indywidualnej odpowiedzialności, ale przy jednoczesnym wzroście ubóstwa. Uczestnictwo wszystkich mieszkańców w decyzjach dotyczących życia wspólnoty, podczas gdy jest ona kierowana przez państwo, stanowi jedynie narzędzie, dzięki któremu utrzymywany jest stały porządek. […] Dla nas bezpośrednie postulaty powinny koncentrować się na czułych punktach kapitali-zmu. Żądamy dla wszystkich bezpłatnego transportu publicznego; chcemy zasiedlenia wszystkich niezamieszkałych budynków; likwi-dacji wszelkiego rodzaju straży miejskich; domagamy się wzrostu płac pracowników sektora publicznego i pełnego zatrudnienia. Nie możemy nie dostrzegać, że samorządy powinny być ściśle powiązane z równością ekonomiczną i społeczną. W takim układzie możemy działać również w komitetach dzielnicowych, by móc przekazać na-sze idee i radykalizować sprzeciw. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby jednocześnie inicjować różne akcje „poboczne” (np. upaństwowienie przemysłu), które musimy podjąć, zanim doprowadzimy do rady-kalnych zmian[135].

W ten sposób krytykują propozycję udziału w wyborach samorządowych oraz sam projekt poszerzenia przestrzeni uczestnictwa anarchiści z Lyonu. Czy rzeczywiście rezulta-tem włączenia obywatela w proces decyzyjny na poziomie samorządu lokalnego jest stłumienie buntu? W przypadku Porto Alegre eksperyment z budżetem partycypacyjnym doprowadził do konfrontacji z władzą lokalną, czego nie potrafili przewidzieć ani uczestnicy, ani nawet polityczni rzecznicy społecznej partycypacji. Fora Delegatów i Rada Budżetu Partycypacyjnego stały się przykładem instytucji budowanych „od dołu”, wbrew logice panującej w orga-nach biurokracji państwowej i partiach politycznych. Czy eksperyment z demokracją uczestniczącą może sprzyjać neo-liberalnym reformom i odwracać uwagę pracowników od nadużyć popełnianych przez ich szefów? W brazylijskim stanie Rio Grande do Sul wykorzystano struktury partycy-pacji do powstrzymania planów prywatyzacji wodociągów. W belgijskim mieście Hasselt przeprowadzono w roku 1997 referendum w sprawie darmowej komunikacji miejskiej[136]. Od tej pory część budżetu miasta przekazywana jest na do-finansowanie transportu publicznego i nikt nie wspomina o prywatyzacji. Skoro kodeks pracy można traktować ja-ko narzędzie walki z wyzyskiem ze strony pracodawców, to budżet partycypacyjny można uczynić sposobem walki z lo-kalnym despotyzmem polityków. Projekt wolnościowego sa-morządu stanowi rodzaj polityki analogicznej do tego, czym są radykalne związki zawodowe na planie ekonomicznym, tj. narzędziem walki i obrony, które przygotowuje obywateli do pełnego rządzenia bez ograniczeń narzucanych przez pań-stwo i kapitalizm. Zgromadzenie obywatelskie i budżet party-cypacyjny są dla państwa tym, czym rolnictwo ekologiczne dla przemysłu rolnego kontrolowanego przez korporacje czy spółdzielnie konsumenckie[137] dla sieci supermarketów. Czy w demokracji uczestniczącej decyduje się o sprawach małych w stosunku do olbrzymich potrzeb ludzi biednych? Plan oży-wienia polityki samorządowej nie narzuca nam poglądu, że większość problemów jest związanych wyłącznie z sytuacją gminy. Co więcej, struktury uczestnictwa mogą być solidną bazą dla opozycji wobec neoliberalnej polityki. Po pierwsze, budżet partycypacyjny jest mechanizmem zapewniającym na-tychmiastową redystrybucję funduszy i redukcję efektów ko-rupcji. Po drugie, efekty neoliberalnej restrukturyzacji na po-ziomie państwowym są kompensowane pośrednio i bezpo-średnio przez partycypację w budżecie na poziomie lokalnym, co oznacza, że polityczne walki dotyczą podziału środków publicznych, wbrew zaleceniom obrońców zasady „użyt-kownik płaci” i zorientowanych na rynek strategii finanso-wych. Po trzecie, budżet partycypacyjny pokazuje konkretne możliwości stworzenia przestrzeni decyzyjnej dla zwykłych obywateli, którzy okazują się zdolni do zarządzania zasobami publicznymi, i przekroczenia społecznej izolacji marginalizo-wanych wcześniej grup społecznych, co jest alternatywą dla technokratycznej wizji zarządzania, wolnego rynku i wyalie-nowanej ze społeczeństwa reprezentacji politycznej składają-cej się z zawodowych polityków. Budżet partycypacyjny wy-kazuje również przydatność wspólnotowego myślenia o spo-łeczeństwie, ponieważ nie ma na celu wyłącznie ustalenia przez każdego obywatela i każdą dzielnicę ich własnych po-trzeb, lecz zmusza uczestników do rozważenia swoich żądań w kontekście oczekiwań mieszkańców innych dzielnic. Na-stępnym wyzwaniem jest w takiej perspektywie samo uczest-nictwo mieszkańców, którego nie można im nakazać.

Jednym z ograniczeń, najczęściej wymienianych w przy-padku działań mających na celu uczestnictwo, jest to, że wywołują one jedynie słabą ilościowo i bardzo selektywną ze społecznego punktu widzenia mobilizację. Obywatele mo-gą nie mieć czasu, aby angażować się w sprawy polityczne, zajmując się pracą, życiem rodzinnym, rekreacją. W syste-mie kapitalistycznym zasadniczym ograniczeniem projektu partycypacyjnego jest brak czasu wolnego od codziennej walki o przetrwanie i nierówny dostęp do wiedzy. Nie ma cudownego lekarstwa na rozwiązanie tego problemu w ra-mach obecnego ustroju, ale różne doświadczenia z realiza-cją budżetu partycypacyjnego, zgromadzeniami sąsiedzkimi w Argentynie i samorządem we włoskim Spezzano Albane-se, wydają się wskazywać na wyraźną zależność pomiędzy efektywnością decyzji i odnotowywanym uczestnictwem. Na tym polega „efekt pokazu” – jeśli działania mające na celu partycypację przynoszą konkretne efekty, stanowi to za-chętę do brania udziału w zebraniach i głosowaniach. Ob-serwowaliśmy stale wzrastające zainteresowanie budżetem partycypacyjnym, kiedy władze miejskie Porto Alegre i wła-dze stanowe Rio Grande do Sul respektowały wolę wyrażoną przez mieszkańców podczas zgromadzeń. I odwrotnie, gdy w roku 2003 nowe władze stanowe Rio Grande do Sul za-stąpiły partycypację konsultacjami społecznymi, większość dawnych uczestników zgromadzeń straciła zainteresowanie publicznymi debatami. Podobnie było w przypadku Porto Alegre, gdzie w latach 2005–2006 ograniczono uprawnienia zebrań mieszkańców. Inaczej potoczyła się historia zebrań sąsiedzkich w Argentynie, które nie zdołały uzyskać władzy decyzyjnej, przestały angażować większość uczestników, ale przekształciły się w grupy samopomocy i przetrwały. Jeśli obywatele mają wrażenie, że chodzi tylko o piękne słowa, można być pewnym, że nie zbiorą się licznie na zebraniu. Mieszkańcy, żeby się zaangażować, potrzebują wiarygod-nych mechanizmów decyzyjnych i stałych instytucji, które będą im służyć i przynosić realne zmiany w codziennym ży-ciu. Demokratyczne uczestnictwo musi oferować ludziom więcej aniżeli decydowanie, czy ulice będą miały w środku pas zieleni, czy place będą okrągłe, czy kwadratowe. Same hasła potrzeby przeprowadzenia rewolucji też nie wystarczą. Budżet partycypacyjny w Porto Alegre pozwolił mieszkań-com skierować znaczne środki finansowe na budowę miesz-kań komunalnych. Przed wprowadzeniem społecznej par-tycypacji oddawano do użytku niewiele nowych lokali, np. w latach 1986–1988 dach nad głową zapewniono 1 714 ro-dzinom, dla porównania w latach 1992–1995 mieszkania otrzymały 28 862 rodziny[138]. Zwolennicy partycypacji nie mogą ignorować istniejących nierówności ekonomicznych. Ludzie, którzy nie mają podstawowych praw ekonomicz-nych, będą oczekiwać, że problematyka socjalna zostanie po-traktowana priorytetowo podczas zgromadzeń publicznych. Zmiany w samorządzie lokalnym muszą iść zatem w parze z ponowną komunalizacją (rekomunalizacją) usług pub-licznych, zapewnieniem bezpłatnego dostępu do edukacji, ochrony zdrowia, transportu publicznego oraz wprowadze-niem demokracji pracowniczej w przedsiębiorstwach. Bez woli odpowiedzenia na powyższe potrzeby projekt demo-kracji uczestniczącej pozostanie pustą retoryką.

Demokracja uczestnicząca nie może być celem samym w sobie, musi stanowić instrument pozwalający osiągnąć konkretne wyniki. Z drugiej strony partycypacja rozwija się wtedy, gdy nie ogranicza się do instytucjonalnej maszynerii; konieczny jest zróżnicowany ruch społeczny, wystarczająco liczny i aktywny. Trzeba bowiem pamiętać, że powodzenie projektu radykalnej przebudowy samorządów warunkowane jest istniejącą wcześniej siecią ruchów społecznych, organiza-cji wspólnotowych i innych dobrowolnych stowarzyszeń za-pewniających istotne wsparcie dla budżetu partycypacyjnego. Największą słabością znanej z dotychczasowych doświadczeń demokracji uczestniczącej jest uzależnianie jej losów od wy-niku wyborów. Zbyt wielu uczestników zebrań publicznych bojkotuje wybory, zbyt wielu wyborców bojkotuje zebrania. Co ciekawe, większość partii politycznych nie upatruje w in-stytucjach demokracji uczestniczącej odrębnej formy ustro-jowej, lecz widzi w nich wyłącznie dopełnienie standardo-wych mechanizmów demokracji przedstawicielskiej. Mówił o tym Patrick Brauezec, mer Saint Denis, w przemówieniu wygłoszonym w Porto Alegre w dniu 11 listopada 1999 r.:

Demokracja przedstawicielska została osiągnięta dzięki wieloletnim krwawym walkom, jako środek wyrazu ludzkiej godności, jako pra-wo każdego obywatela. Do dnia dzisiejszego, jeśli nawet nie idealna, w szczególności dlatego, że nadal wyklucza ona pewne segmenty społeczne oraz ze względu na dewiacje w delegacji władzy, rzadko odpowiedzialna przed wyborcami, którzy często zrzekają się władzy, demokracja jest ramą podtrzymującą podstawowe zasady […]. Bez-pośrednie, konkretne niebezpieczeństwa, takie jak agresja, nienawiść, zamieszki, powodują, że społeczeństwo straci swą zdolność działania jako całość, ponieważ duża jego część dryfuje „poza system”. System nie włącza ludzi, którzy są zdecydowanie na marginesie, ale w cią-gu ostatnich lat zjawisko to zaczyna obejmować coraz większą część tych, którzy – ogólnie mówiąc – tworzą społeczeństwo, oprócz klasy rządzącej, gromadzącej dobra materialne i umiejscawiającej się na drugim końcu łańcucha. Demokracja uczestnicząca stała się modna, ponieważ każdy zdaje sobie sprawę z zagrożenia wniesionego przez zjawisko wykluczenia znacznej części obywateli. Z drugiej strony zjawisko to jest masowo tłumaczone poprzez „samoodstąpienie” od obywatelstwa: spadek liczby obywateli biorących udział w głosowa-niu (…). W tym sensie, możemy stwierdzić, że demokracja jest tak chora jak społeczeństwo […]. Musimy dać ludziom środki do wyjścia z ich własnymi pomysłami, tak aby stali się oni częścią projektu wspólnotowego, aby razem budowali swoją przyszłość. Uważamy za ważne, aby skrzyżować to z demokracją przedstawicielską. Jako wybrani politycy odgrywamy rolę motywującą dla sprawy demo-kracji uczestniczącej, z obiema demokracjami doglądającymi się wza-jemnie[139].

Czy rzeczywiście można sobie wyobrazić przezwycięże-nie kryzysu demokracji liberalnej i państwa poprzez doda-nie do nich struktur demokracji bezpośredniej? Nawet jeśli intencją partii lewicowych jest bezkolizyjne współistnienie demokracji bezpośredniej i przedstawicielskiej, to nie mogą one wykluczyć, że ustanowieniu otwartych miejsc debat i gło-sowań zacznie towarzyszyć proces ujawniania sprzeczności systemu przedstawicielskiego. Wyrażać się to może pod po-stacią wypominania politykom braku spójności pomiędzy projektem wyborczym i realizowaną przez nich polityką. Coraz trudniej będzie im odpierać zarzuty dotyczące nie-możności sprostania przez nich zróżnicowanym potrzebom i koniecznym do podjęcia decyzjom. Im więcej osób bę-dzie uczestniczyć w zgromadzeniach i głosowaniach poza cyklem wyborczym, tym dobitniej będzie kwestionowana legalność władzy pochodzącej z wyborów dokonywanych jedynie co cztery lata. Czy można rozprawiać o demokracji uczestniczącej w samorządzie lokalnym, nie wspominając o szerszym kontekście instytucji państwa? Czy w związku z oddziaływaniem instytucji państwowych, które decydują o podziale większości pieniędzy pochodzących z podatków, należy porzucić plany reformowania samorządu lokalnego, jako sprawę mniejszej wagi? Władza przedstawicielska zawsze będzie władzą broniącą swego monopolu, nie ma co ocze-kiwać od partii politycznych cudów. Ale to właśnie dlatego należy się organizować, rozliczać przedstawicieli z ich działań, żądać społecznej partycypacji i wsparcia logistycznego dla zebrań publicznych. Demokracja uczestnicząca może być pierwszym przyczółkiem dla wszystkich, którzy pragną egali-tarnego społeczeństwa i funkcjonowania instytucji pod bez-pośrednim nadzorem obywateli. Dzięki różnym formom par-tycypacji widoczne staną się społeczne konsekwencje indywi-dualnych decyzji obywateli, co może być jednym ze sposo-bów zapobiegających cynizmowi i apatii w życiu publicznym. Głosowania dotyczyć będą konkretnych spraw, a nie wyboru polityków.

Wszelkie napięcia, antagonizmy między konkurencyj-nymi strukturami demokracji bezpośredniej i przedstawi-cielskiej można wykorzystać do tworzenia niepaństwowej sfery publicznej, w której obywatele będą się swobodnie organizować, dyskutować i podejmować decyzje dotyczące wydatkowania społecznych pieniędzy. Inicjatywy na rzecz wprowadzenia demokracji uczestniczącej w samorządach, podobnie jak organizacje pomocy wzajemnej, rozmaite spół-dzielnie, organizacje pozarządowe i wolontariat, zajmować zaczną przestrzeń, którą zwalnia kryzys państwa. Oczywiście jest to realne tylko tam, gdzie istnieje silnie zorganizowane społeczeństwo obywatelskie. Pozostaje kwestią dyskusji, ja-ką metodę wybierzemy, podejmując działania na rzecz od-dolnej samorządności: udział w wyborach samorządowych (jak w Porto Alegre, Saint Denis, Montrealu) czy tworzenie struktur alternatywnych (jak w Spezzano Albanese, Oaxa-ca, Argentynie). Przede wszystkim jednak nie możemy już ograniczać naszej aktywności na rzecz lokalnej społeczno-ści do zwykłego ruchu oporu (przeciw budowie hipermar-ketu, wycinaniu drzew itp.) czy do zaspokajania doraźnej potrzeby (np. kampania „Food Not Bombs”, czyli rozda-wanie jedzenia). Jeśli nie zaczniemy prezentować pewnego modelu reorganizacji wolnościowej instytucji samorządu, nigdy nie osiągniemy trwałych zmian; czasem wygramy ja-kąś sprawę, ale pozostaniemy szlachetną opozycją do końca świata.

Wbrew temu, co może się zdawać zwolennikom demo-kracji bezpośredniej, uczestnictwo w niej nie jest dla większo-ści obywateli oczywiste. Poparcie dla takiego planu będziemy budować stopniowo i z licznymi przeszkodami. Michael Al-bert zwrócił uwagę, że „większość konsumentów nigdy nie wie, jakie decyzje się rozważa, jakie są alternatywy; nie wie, że można to robić inaczej, niż pozostawiając decyzje w rękach państwowych biurokratów”[140]. W małym mieście łatwiej o jasny i całościowy obraz problemów, które dręczą poszcze-gólne społeczności, i wystarczy tam inicjatywa nawet mało licznej grupy, by ogarnąć całą ludność. Natomiast w dużym mieście sytuacja jest inna, bo trudno niewielkiej liczbie ludzi (nie mamy w Polsce naprawdę masowych ruchów na rzecz zmiany społecznej) mieć jasny, szczegółowy i całościowy obraz wszystkich problemów społecznych. Tak samo byłoby trudno tejże niewielkiej grupie (anarchistów, feministek, eko-logów itd.) doprowadzić do inicjatywy społecznej na szerszą skalę. Niemniej jednak, jeśliby jakaś grupa lub, jeszcze lepiej, grupy inicjujące mające taką świadomość zaczęły się organi-zować, aby ingerować w konkretne problemy rzeczywistości danej dzielnicy, to stopniowo mogłyby ogarnąć całe miasto. W gruncie rzeczy, czyż mały ośrodek nie jest odpowiedni-kiem dzielnicy w wielkiej aglomeracji? Zatem rozpoczęcie działania w określonej strefie i przechodzenie następnie do dalszych z pewnością pozwoliłoby na stopniowe osiąganie tych samych wyników, do których można dojść w społecz-ności kilku- lub kilkunastotysięcznego miasteczka. Walka o uspołecznienie samorządu zaczyna się od najmniejszych drobiazgów: niesprawnej kanalizacji, oświetlenia ulicy, do-finansowania obiadów w szkolnych stołówkach, konfliktu o lokalizację parkingu, sprzeciwu wobec wycinki drzew itp. Trzeba jednak połączyć te wszystkie zagadnienia w ramach strategii jednego ruchu społecznego stanowiącego koalicję różnych organizacji. Można powoływać otwarte fora dysku-syjne dotyczące problematyki lokalnej, żądać udziału przed-stawicieli władz w spotkaniach z mieszkańcami lub zbierać podpisy pod projektem wprowadzenia zapisów o partycypa-cji w statucie gminy.

Ewentualny udział w wyborach samorządowych nie ozna-cza wcale, że powołanie do życia demokracji uczestniczącej wymaga tylko jednego pociągnięcia piórem przez burmistrza lub inne ciałe samorządowe. Pierwszy impuls wyjść musi od osób bezpośrednio zainteresowanych korzyściami wynikają-cymi z oddolnej samorządności, czyli od różnego typu grup obywatelskich, stowarzyszeń lokatorskich, wspólnot miesz-kaniowych, grup samopomocy, związków zawodowych itp. Liczebność i aktywność podobnych grup wpływa na szanse powodzenia demokracji uczestniczącej, gdyż wydaje się, że silnie zorganizowane społeczności mogą stanowić zabez-pieczenie przed „uwiedzeniem” uczestników zgromadzenia sąsiedzkiego czy dzielnicowego przez demagoga o autory-tarnych zapędach. Mówiąc o sile inicjującej, pamiętajmy, że spontanicznie i bez pomocy państw powstawał w każdej ludowej rewolucji ten sam rodzaj grup samorządowych, po-czynając od amerykańskich okręgów miejskich z roku 1776, przez francuskie zgromadzenia każdej sekcji Paryża w 1793 r., Komunę Paryską 1871, komuny w rewolucyjnej Hiszpanii 1936, rady robotnicze i inteligenckie podczas rewolucji na Węgrzech 1956, kolektywy zapatystowskie w Chiapas od 1994, aż po zgromadzenia sąsiedzkie w Argentynie po rewolcie w grudniu 2001 r. W każdym ze wspomnianych powstań i rewolucji forma demokratycznego i bezpośredniego uczest-nictwa wyrastała z samych wydarzeń. Wszystkie stawały się politycznym forum opartym na publicznych obradach. Wszystkie eliminowały biurokratyczną formę rozwiązywa-nia problemów, zastępując ją bezpośrednio na szczeblu lo-kalnym. Niewielką elitę reprezentantów zastępują w takiej sytuacji federacje grup mających na celu określone sprawy i, co za tym idzie, dysponujące znajomością problemów lokal-nych, obcych aparatowi partyjnemu i biurokratycznemu. Te sąsiedzkie zgromadzenia wyłaniają się zawsze z prostej wspól-noty życia, która rozrasta się w rady dzielnicowe lub innego typu rady terytorialne. Co prawda, demokracja uczestnicząca w Porto Alegre została wprowadzona decyzją burmistrza, jed-nak poprzedziła ją silna presja samych mieszkańców.

Wiele zależy też od tego, czy demokracja uczestnicząca odbywać się będzie, tak jak w Porto Alegre, w ramach regu-larnie funkcjonujących instytucji, których zasady zostaną ustalone przez samych uczestników procesu decyzyjnego. Wydaje się, że możemy wyłącznie zyskać na praktycznym zastosowaniu idei samorządności przeciwstawionej odgór-nej polityce lokalnych i państwowych władz. Jeśli we współ-czesnym samorządzie są jakieś szczeliny, przez które może-my wprowadzić więcej wolności i autonomii, to należy je wykorzystać. Prawdopodobne jest, że rezultatem demokracji uczestniczącej w samorządzie lokalnym będzie utrzymywa-nie przy życiu opozycji wobec aktualnego systemu polityczne-go i ekonomicznego. Nasze argumenty przeciw państwowej normie rządzenia ponad głowami obywateli zyskają wsparcie ze strony istniejących już alternatyw. Nie bez znaczenia bę-dzie ich skala. Zaangażowanie w demokrację uczestniczącą nie wyklucza przy tym innych strategii ruchu anarchistyczne-go, feministycznego, ekologicznego i związkowego. Nie chcemy skupiać się na jednym i porzucać działania przeciw ła-maniu praw pracowniczych, dyskryminowaniu kobiet, two-rzenia centrów społecznych czy obrony praw lokatorów itp. W razie sukcesu w samorządzie przyczynimy się do powsta-nia przyjaznej atmosfery pozwalającej na realizację bardziej radykalnych i wolnościowych projektów przebudowy społe-czeństwa. Przerzucimy pierwsze mosty pomiędzy dzisiejszy-mi realiami a wolnym społeczeństwem jutra.

Celem wszystkich wspomnianych wcześniej inicjatyw samorządowych będzie, po pierwsze, doświadczenie tego, jak mogłoby wyglądać życie w społeczeństwie, które potrafi zastąpić wertykalizm państwowy siecią sąsiedztw i gmin sfe-derowanych we wzajemnej, solidarnej współpracy i samo-pomocy; po drugie, uzyskanie korzyści dla najgorzej upo-sażonych; a po trzecie, ustanowienie pełnej kontroli nad przedstawicielami wydelegowanymi do jasno określonych zadań, z prawem odwołania ich, kiedy przestaną zgadzać się z ustanowionymi przez wyborców wytycznymi.

Podsumowując, chodzi po prostu o poważne traktowa-nie demokracji, bez podziału na lepszych i gorszych obywa-teli. Nie jest to rozwiązanie utopijne. Już działa, tylko trzeba chcieć je stosować.

Demokracja pracownicza

Był poniedziałek, godzina 4.25 rano. Przed bramę za-jezdni autobusowej przy ulicy Składowej w Białym-stoku, gdzie od kilku miesięcy trwał strajk pracowników, podjechała nieoznakowana nyska. Kierowca zamachał do wartownika, żeby ten podszedł do samochodu. Po chwili wartownik leżał na ziemi, a mężczyzna w kominiarce na głowie skuwał mu ręce kajdankami. Z nyski wyskoczyło jeszcze kilku mężczyzn, podnieśli szlaban i dali znak do ak-cji kilkudziesięciu mundurowym, którzy wybiegli zza rogu ulicy. Na głowach mieli kaski, w rękach długie pałki. Zasko-czeni podczas snu uczestnicy strajku praktycznie nie stawiali oporu, kilku robotników próbowało się bronić przy pomocy łańcuchów i łomów, ale już po chwili zostali obezwładnieni przez komandosów z brygady antyterrorystycznej. Ponad stu pracowników wyrzucono za bramę zakładu. Tuż po opa-nowaniu zajezdni do autobusów wsiedli żołnierze i specjal-nie sprowadzeni w tym celu łamistrajkowie. Zebrani przy bramie uczestnicy strajku obrzucili samochody kamieniami. Komandosi rozpędzili ich, używając pałek. W sumie dziesięciu pracowników zajezdni odniosło obrażenia.

Czy całe zdarzenie miało miejsce w ciemną noc komu-nizmu, podczas stanu wojennego? Czy strajkujący wówczas pracownicy są dzisiaj zapraszani na uroczyste akademie i dostali odszkodowania? Czy Instytut Pamięci Narodowej wszczął śledztwo w tej sprawie i czy postawiono w stan oskar-żenia sprawców tej podstępnej pacyfikacji? Nic podobnego, wszystko wydarzyło się 2 września 1991 r., kiedy rządy w Pol-sce sprawowali byli opozycjoniści wywodzący się ze Związku Zawodowego „Solidarność”, zaś interweniujący policjanci mieli na kaskach orzełki z koroną i zgodny z prawem nakaz ministra. Czy to znaczy, że pracownicy przygotowywali się do wysadzenia w powietrze zajezdni lub przetrzymywali w jej zabudowaniach zakładników? W żadnym wypadku, uczest-nicy strajku dopuścili się poważniejszego przestępstwa: sprze-ciwili się prywatyzacji, zlekceważyli święte prawo własności i – co najbardziej zbulwersowało ówczesne władze – posta-nowili samodzielnie pokierować całym przedsiębiorstwem. Jednym słowem dopuścili się próby zorganizowania strajku czynnego[141].

Demokracja pracownicza i strajk czynny

Postulat przekazania dotychczasowym pracownikom najem-nym uprawnień do demokratycznego decydowania o cało-kształcie spraw związanych z ich miejscem pracy towarzy-szył rozwojowi kapitalizmu od samego niemal początku. W roku 1833 działacze brytyjskich związków zawodowych sformułowali po raz pierwszy podstawowe zasady demo-kracji pracowniczej: „Będziemy walczyć nie tylko o skróce-nie czasu pracy i większe płace, ale zniesiemy system płac i staniemy się sami dla siebie pracodawcami. Rozpocznie się to od naszych zakładów, rozciągając się na cały związek za-wodowy, który przejmie kierowanie gospodarką. Izba Gmin zostanie zastąpiona Izbą Samorządową”[142]. Uznanie pracy za najważniejszy czynnik produkcji, który upoważnia osoby go wnoszące do decydowania o sprawach przedsiębiorstwa, było przez cały wiek XIX i XX jedną z najważniejszych propozycji ugrupowań anarchistycznych i radykalnie socja-listycznych. Na humanistyczne źródła idei samostanowienia ludzi pracy zwrócił uwagę Krzysztof Jędrasik, pisząc o bezpośrednim oddziaływaniu haseł społecznych rewolucji fran-cuskiej i późniejszych dyskusji poświęconych rozszerzeniu podmiotowych praw jednostki przysługujących jej w de-mokratycznym systemie politycznym na sferę działalności gospodarczej[143]. Do powoływania instytucji samorządu pra-cowniczego dochodziło między innymi podczas wydarzeń rewolucyjnych w Rosji w roku 1917, w Niemczech w roku 1918, na Węgrzech w roku 1919, we Włoszech w roku 1920, w Hiszpanii w roku 1936 i na Węgrzech w 1956. Samorządność robotnicza należała do głównych postulatów uczestników strajków i rozruchów społecznych we Francji w roku 1968. Należy wspomnieć o polskich tradycjach walki o samorząd pracowniczy. W czasach okupacji hitlerowskiej członkowie Związku Syndykalistów Polskich pisali, że „demokracja poli-tyczna bez demokracji gospodarczej jest kłamstwem”, i przy-stępowali do tworzenia komitetów zakładowych będą-cych konspiracyjną namiastką samorządów. Między 1944 a 1945 r. polscy robotnicy z własnej inicjatywy chronili przed zniszczeniem i uruchamiali fabryki opuszczone przez niemieckich zarządców. Po dwóch latach władze komuni-styczne odebrały im większość uprawnień. W październiku 1956 r. rady robotnicze przyczyniły się do częściowej de-mokratyzacji systemu rządzenia państwem. W roku 1981 idea samorządu pracowniczego odżyła w programie NSZZ „Solidarność”. Różne były pomysły na realizację postulatu wprowadzenia demokratyzacji w miejscach pracy: powsta-nie zbrojne, strajk generalny, reformy dokonywane przez parlament, rozwój spółdzielczości. Z czasem coraz większe uznanie zyskiwała metoda walki określana mianem taktyki strajku czynnego. Strajk czynny, polegający na wstrzymaniu pracy przedsiębiorstwa i wznowieniu działalności gospodar-czej pod bezpośrednim zarządem pracowników, nie został wymyślony przez załogę białostockiego przedsiębiorstwa au-tobusowego w roku 1991. Dziesięć lat wcześniej był propozy-cją radykalnego skrzydła opozycyjnej NSZZ „Solidarność”. Tacy związkowcy jak Seweryn Jaworski, Zbigniew Marcin Kowalewski, Zbigniew Palka, Jadwiga Staniszkis i Henryk Szlajfer należeli do najbardziej zagorzałych zwolenników przejmowania władzy w przedsiębiorstwach przez komitety strajkowe[144]. Taktyka okupacji czynnej miała uczynić załogi pracownicze zbiorowo odpowiedzialnymi i samorządnymi we wszystkich sprawach, które ich dotyczą, biurokratyczny aparat państwowy planowano zastąpić federacją samorzą-dów pracowniczych. Bardziej umiarkowani działacze „Soli-darności”, którzy stanowili większość, obawiali się, że strajk czynny doprowadzi do wojny domowej. Wcześniej taktykę strajku czynnego spopularyzowali swoimi akcjami pracow-nicy fabryki zegarków Lip we francuskim Besançon w roku 1973. Kolejnych czternaście strajków czynnych wybuchło we Francji w latach 1974–1975[145]. Powodem były redukcje za-trudnienia, restrukturyzacje, likwidacje, bankructwa i prze-nosiny prywatnych firm do innych krajów. „Produkcja, którą podejmujemy, jest wynikiem naszych własnych pomysłów i gustów. Chcemy udowodnić, że fabryka to nie tylko ma-szyny. To przede wszystkim robotnicy, pełni inwencji i wy-obraźni, potrafiący projektować nowe wyroby i wzory” – informowała w ulotce jedna ze strajkujących załóg. Or-ganizowano też tak zwane „dzikie sprzedaże” produktów. W przypadku zegarków z fabryki Lip włączyło się do działań solidarnościowych aż 80 tys. ochotniczych „paserów”. 29 września 1973 r. 100 tys. osób wzięło udział w marszu soli-darności z uczestnikami strajku. Na teren zakładu wkroczyła policja, ale nowy właściciel zgodził się zatrudnić ponownie całą załogę na bardziej korzystnych warunkach niż przed strajkiem[146]. Dzika sprzedaż miała miejsce również w dwóch przedsiębiorstwach belgijskich w roku 1974: Arenarie w Bou-fionix i w firmie Marchand w Nivelles.

Jeśli celem radykalnych działaczy Solidarności było po-zbawienie władzy partii rządzącej państwem i gospodarką, to uczestnicy strajków czynnych we Francji zmierzali raczej do wykazania ekonomicznej żywotności przedsiębiorstw, udowodnienia ich użyteczności społeczno-gospodarczej i za-chowania swoich stanowisk pracy[147]. Strajki czynne we Fran-cji w latach siedemdziesiątych cieszyły się sporym poparciem społecznym, czego nie da się już powiedzieć o podobnych akcjach przeprowadzanych w Polsce po roku 1989. Oprócz białostockiego MPK zdarzyły się strajki czynne połączone z dziką sprzedażą w szczecińskim Gryfrybie w roku 1996 i w brodnickiej Fabryce Żelatyny trzy lata później[148]. Dobrze pa-miętam, że w akcjach solidarnościowych uczestniczyło od kilkunastu do maksymalnie stu osób. Zwolennicy strajków czynnych i demokratyzacji przedsiębiorstw trafili na margi-nes życia publicznego, stali się niedostrzeganą lub ośmieszaną mniejszością. Związek Solidarność wyrzekł się swojego daw-nego programu. W mediach, na uczelniach i w partiach po-litycznych przewagę uzyskali zwolennicy twardej gry rynko-wej, prywatyzacji, deregulacji stosunków pracy i nieograni-czonej władzy prywatnych przedsiębiorców.

Krytyka samorządności pracowniczej

Przeciwnicy poglądu o potrzebie zakwestionowania włas-ności prywatnej środków produkcji i wprowadzenia samo-rządności pracowniczej w życiu gospodarczym posługują się szeregiem argumentów o charakterze etycznym, prawnym i ekonomicznym. Dowiadujemy się od nich na przykład, że przedsiębiorcom należy się zysk i władza nad podwładnymi, ponieważ stwarzają zatrudnienie i dają ludziom środki utrzy-mania. Przedsiębiorcy nie powołują jednak stanowisk pracy z przyczyn altruistycznych – chcą zarobić na pracownikach i likwidują miejsca pracy bez większych sentymentów, gdy przestają one współgrać z ich interesami. Czy prawo własności jest wystarczającym usprawiedliwieniem poddania milionów ludzi kaprysom i zachciankom właścicieli przedsiębiorstw? Pozostawienie ludziom biznesu pełnej swobody dyktowania warunków pracy bywa porównywane z powierzeniem lisom zadania pilnowania kurnika. Zaakceptować ten stan rzeczy, to jak zgodzić się na niestabilność zatrudnienia, obniżanie stan-dardów bezpieczeństwa i nędzne pensje, które nie zapewniają godnego życia ani przyzwoitej emerytury.

Upatrywanie przyczyn istniejącego podziału na pracow-ników i pracodawców w lenistwie tych pierwszych lub ich niższych kwalifikacjach nie znajduje potwierdzenia w życiu codziennym. Przecież nie sposób udowodnić, że biznes-men, który zarabia tysiąc razy więcej od swojego pracownika, pracuje tysiąc razy dłużej lub ciężej od podwładnego. Więk-szą wartość merytoryczną przedstawia z pozoru argument poddający w wątpliwość kwalifikacje szeregowych pracow-ników. Czy zwykli pracownicy wykażą się dostatecznymi umiejętnościami i motywacją, żeby uczestniczyć w pro-cesie decyzyjnym? Paradoksalnie, odpowiedzi twierdzącej udzielają od pewnego czasu sami kapitaliści. To właśnie oni stwierdzili, że udział pracowników w zarządzaniu jest opłacalnym rozwiązaniem. Wszystko zaczęło się od tego, że pewien inżynier próbował nauczyć przedsiębiorców w USA, iż wystarczy pozwolić pracownikom na kontrolę nad ich miejscami pracy, a sami będą szukać dróg do lepszego i bar-dziej efektywnego wykonywania pracy. Inżyniera posłuchali Japończycy. Od początku lat sześćdziesiątych XX w. zaczęli wdrażać nowe metody wzmocnienia kontroli jakości przez autonomiczne grupy pracowników zwane Kołami Jakości[149]. Były to małe grupy ludzi, którzy wykonywali podobną pra-cę w ramach wspólnej płaszczyzny organizacyjnej i spoty-kali się okresowo, aby rozwiązać problemy związane z ich zakresem obowiązków. Samorządność ograniczono do kwe-stii technicznych. Pomimo rosnącego wkładu pracowników w rentowność japońskich firm ich szefowie nie podzielili się realną władzą z podwładnymi.

Różne formy współzarządzania wprowadzono także w Europie Zachodniej, m.in. w Niemczech (od 1951 r. w hut-nictwie i górnictwie, a od 1976 r. w pozostałych branżach) i w Szwecji (od 1972 r.). Z reguły wygląda to w następujący sposób: reprezentacja pracowników przyłącza się do grupy kierowniczej firmy i dzieli obowiązki z szefostwem. Różni się to od formacji poprzedniej, jednak partycypacja podpo-rządkowana jest hierarchicznej strukturze, a przedstawiciele załogi stanowią zawsze mniejszość w zarządzie. Pracodaw-cy rozumieją udział pracowników jako sposób realizacji własnych celów, metodę polepszenia jakości produktów, a czasem również jako pierwszy krok do uzależnienia pra-cowników, tak by odczuwali solidarność z przedsiębior-stwem, które ich wykorzystuje. To sposób zaoszczędzenia na odgórnym nadzorze. Pracodawcy zachowują głos decydu-jący w kluczowych dla istnienia firmy kwestiach, natomiast pracownicy biorą na siebie odpowiedzialność za kolejne zadania przedsiębiorstwa. W opisanym przypadku można rozpatrywać uczestnictwo pracowników jako dostarczanie bardziej skutecznych narzędzi do wyzyskiwania samych sie-bie. Wszystko zależy jednak od formy reprezentacji. Czy ma-my do czynienia z wyalienowanym przedstawicielem, któremu nikt nie zabroni stania się wspólnikiem szefów, czy raczej będzie to delegat ściśle realizujący poglądy załogi? W tym drugim wypadku uczestnictwo w zarządzaniu ka-pitalistycznym przedsiębiorstwem może służyć stawianiu oporu, zmniejszaniu, a w końcu zniesieniu wyzysku.

Wbrew twierdzeniom pracodawców, wszystkie mniej lub bardziej radykalne formy partycypacji pracowników dowo-dzą, że większe zyski właścicieli nie są wcale pochodną umie-jętności szefów. Pracownicy nie potrzebują pracodawców, żeby dobrze wykonywać pracę. Z punktu widzenia osób za-trudnionych i samego procesu pracy szefowie są ogniwem pa-sożytniczym, przydatnym wyłącznie wąskiej grupie właścicie-li, nie ogółowi społeczeństwa, a już najmniej samym zatrud-nionym. Często przytaczanym argumentem przeciwników demokratycznego zarządzania zakładami pracy jest postawa życiowa osób, które chcą być rządzone przez innych. Tak na-prawdę nie stanowi to większej przeszkody. Nie jest w końcu naszym zamiarem przymuszanie kogokolwiek do emancypa-cji. Chodzi wyłącznie o zastąpienie szantażu ze strony szefów de-mokratyczną organizacją pracy. Każdy zdecyduje samodziel-nie o swoim udziale w zarządzaniu firmą. Rezygnacja z uczest-nictwa oznacza dobrowolne podporządkowanie się pozosta-łym pracownikom, czego nie można nikomu zabronić.

Czy jednak postulat partycypacji pracowniczej nie jest próbą uszczęśliwiania ludzi na siłę wbrew ich oczekiwaniom? Z badań empirycznych przeprowadzonych w krajach Unii Europejskiej przez zespół H. Holtera na grupie robotników i urzędników wynika, że zdecydowana większość z nich oce-nia swój udział w zarządzaniu jako niedostateczny i prag-nie jego zwiększenia[150]. Danych na temat stosunku polskich pracowników do koncepcji partycypacji dostarczają wyniki badań przedstawione przez Leszka Gilejkę w roku 1998: 57% ankietowanych poparło tworzenie nowych instytucjonal-nych form partycypacji pracowniczej[151]. Zdecydowanie ne-gatywny stosunek do partycypacji pracowniczej wyrażają na-tomiast właściciele przedsiębiorstw, zdaniem 81,3% z nich, udział szeregowych pracowników w zarządzaniu pogorszył-by sytuację przedsiębiorstwa[152]. Badania przeprowadzone pod kierownictwem Gilejki w roku 1996 pozwoliły określić po-glądy menedżerów polskich przedsiębiorstw na uczestnictwo załóg pracowniczych w zarządzaniu[153]: jedynie 14% badanych opowiedziało się za stworzeniem nowych form uczestnictwa pracowników, tj. rad zakładowych, odpowiadających stan-dardom Unii Europejskiej. Może lepiej w takim razie nie ryzykować – wystarczy być posłusznym, siedzieć cicho, cięż-ko harować i liczyć na uczciwość i chrześcijańskie miłosier-dzie pracodawców? Otóż nie wystarczy. Płace są obniżane lub nieregularnie wypłacane, miejsca pracy likwidowane, że-by zwiększyć zysk firmy, a pracownicy atakują się nawzajem. Stabilizacja jest w obecnym systemie dostępna tylko nielicz-nym pracownikom.

Zwolennicy wprowadzenia demokracji uczestniczącej w za-kładach pracy uważają, że bardziej uzasadnione jest dążenie wszelkimi metodami do ograniczenia uprawnień lub nawet odsunięcia od władzy pracodawców. Pytanie, jak tego do-konać? Jednej z możliwych odpowiedzi udzielili pracownicy kilkuset przedsiębiorstw w Argentynie, Boliwii, Wenezueli i Brazylii. Wiadomo, że prywatni przedsiębiorcy przenoszą miejsca pracy do mniej rozwiniętych krajów, ponieważ mogą zyskać więcej, zatrudniając tanią siłę roboczą. Jednak nie znaczy to, że określone zajęcia przestały być opłacalne i możliwe do wykonywania w dawnym miejscu. Praco-dawcy chcą więcej zarobić i nie czują się odpowiedzialni za los pracowników ani tym bardziej firm kooperujących. To, co jest nieopłacalne dla szefów, może się jednak oka-zać rentowne dla pracowników, ich rodzin, a nawet ca-łych okolicznych społeczności, którym zależy na dalszym istnieniu usług publicznych, kiosków, sklepików, itp. W latach 2001–2002 zbankrutowały w Argentynie setki prywatnych firm, lecz w ponad dwustu zakładach pracow-nicy zorganizowali się i nie pozwolili zdemontować ma-szyn, zabrać wyposażenia ani sprzedać budynków. Ten jaw-ny zamach na własność prywatną uratował tysiące miejsc pracy i pozwolił uniknąć głodu jeszcze większej liczbie osób. Pracodawców ani ich przedstawicieli nie wpuszczono z powrotem na teren zakładów. W kilku przypadkach do-szło do walk z policją, niemniej większość przedsiębiorstw udało się pracownikom obronić. O powodzeniu przedsię-wzięcia decydowała często postawa okolicznych mieszkań-ców, ich udział w akcjach solidarnościowych i pomoc w two-rzeniu sieci dystrybucji. Pracownicy przejęli władzę w pry-watnej fabryce ceramiki, w zakładach tekstylnych, w dru-karni, w szpitalach, sklepach, restauracjach, piekarniach, a nawet w jednym czterogwiazdkowym hotelu w centrum stolicy. Według Ramona Sormiento z gazety „El Militan-te” w okupowanych i demokratycznie zarządzanych firmach pracowało w styczniu 2003 r. około 15 tys. ludzi[154]. Rolan-do, jeden z robotników samorządnej fabryki ceramiki Zanon w Neuquén na południu Argentyny, w ten sposób opisuje nowe stosunki pracy: „Teraz nikt nikogo nie pogania, nie ma kontroli. Wcześniej było okropnie. Szef i brygadzi-sta siedzieli ci na plecach. Im więcej robiłeś, tym więcej chcieli”[155]. Po kilku latach większość załóg okupowanych przedsiębiorstw zgodziła się na warunki legalizacji ustalone przez rząd: dzierżawę zakładów połączoną ze spłatą długów poprzednich właścicieli, co jest sporym obciążeniem finan-sowym. Po kilku latach dzierżawienia zakładu pracownicy mają prawo pierwokupu przedsiębiorstwa. Inne zakłady, które nie zgodziły się na kontrolę ze strony państwa, jak na przykład Zanon, borykają się z problemem nielegal-nego statusu, nie mogą wystawiać rachunków, nie dostają wielkich zamówień, ale z drugiej strony cieszą się pełną nie-zależnością. Wszystkie decyzje podejmuje się podczas ze-brań wydziałów produkcyjnych i całego przedsiębiorstwa. Wybierani są koordynatorzy produkcji i rada zakładowa, stosuje się dużą rotację stanowisk i kształcenie ustawiczne pracowników. Załogi same ustalają regulaminy pracy, de-cydują o zatrudnieniu nowych osób i środkach dyscypli-narnych wobec pracowników, którzy zawiedli zaufanie ko-legów. W wywiadzie przeprowadzonym w roku 2003 jeden z robotników Zanona, Daniel, mówił o nowym sposobie kierowania fabryką:

Co dwa, trzy miesiące organizujemy Dni Dyskusji, podczas których produkcja ograniczana jest do minimum. Na wydziałach tworzy się małe grupy, do których przychodzą compañeros z kierownictwa związku zawodowego, koordynatorzy i delegaci. Jest odczyt, ludzie pytają, wyciągają wnioski, wyrażają swoje zdanie i wszystko jest zapisywane. Wyniki dyskusji w każdej grupie przedstawiane są na zgromadzeniach ogólnych. Kierownictwo związku przynosi gotowe propozycje, zawsze masz jednak możliwość zabrać głos czy zapytać, o co chcesz. Nie musisz trzymać się tematu, możesz pytać o wszystko. Głosowania są jawne[156].

Koordynatorzy spędzają wiele czasu na bieganiu po fabry-ce i rozwiązywaniu konfliktów, zanim staną się one wielkimi problemami i powodem do sankcji. Każdy członek rady za-kładowej i koordynator może zostać w każdej chwili pozba-wiony sprawowanej funkcji przez specjalne zebranie pracow-ników.

Wiemy już zatem, jaka organizacja pracy jest najbardziej zbliżona do demokratycznego ideału uczestnictwa i samore-alizacji pracowników, pozostaje nam wybrać odpowiednią me-todę działania, która pozwoli urzeczywistnić zakładany cel.

Nie ma samorządności bez solidarności

Czy działalność mafijna może być użyteczna społecznie? W Stanach Zjednoczonych w latach trzydziestych ubiegłego wieku uczestnicy strajków terroryzowani przez bojówki na-syłane przez pracodawców musieli korzystać z ochrony za-pewnianej przez młodocianą mafię. W odróżnieniu od dłu-gotrwałych i często nieprzynoszących oczekiwanego rezul-tatu procedur prawnych, siłowe rozwiązania dawały na-tychmiastowy efekt. Oczywiście, wspomniana pomoc nie była nigdy bezinteresowna, przekonali się o tym współcześ-nie uczestnicy strajku czynnego przeprowadzonego w kom-binacie celulozowo-papierniczym położonym nieopodal ro-syjskiego Wyborga. Początki kombinatu sięgają roku 1926, kiedy fińska firma Hakman&Co zbudowała na półwyspie Johansen nad Zatoką Fińską pierwsze budynki papierni, tartaku i niewielkiej drukarni. W roku 1940 półwysep znalazł się w granicach Związku Radzieckiego i został przyłą-czony do Obwodu Petersburskiego, fabrykę upaństwowio-no i rozbudowano, zaś wokół niej wzniesiono budynki osie-dla Sowieckij dla około 7 tys. mieszkańców. Zakład otrzymał nazwę Wyborgski Kombinat Celulozowo-Papierniczy (Wy-borgskij Celliulozno-Bumażnyj Kombinat – WCBK). W la-tach 1985–1989 przeprowadzono modernizację zakładu, w re-zultacie stał się on jedną z najnowocześniejszych papierni w Europie. W 1994 r. sprywatyzowano kombinat, każdy z robotników otrzymał po jednej akcji nowej spółki, więk-szość udziałów znalazła się jednak w rękach dyrektora, któ-ry odsprzedał 20,45% akcji firmie Alliance Cellulose Ltd. Dwa lata później nowi właściciele zwiększyli swoje udziały do 57,95% akcji przedsiębiorstwa, które w krótkim czasie doprowadzili do bankructwa. Długi kombinatu wynosiły w październiku 1996 r. 14 mld dolarów. Kombinat sprzeda-no następnie cypryjskiej firmie Nimonor Investment Ltd. za 187 mln rubli, przy czym, jak podała agencja ITAR– –TASS, wpłacono jedynie 12% żądanej sumy. Nowy właści-ciel zobowiązał się w umowie zawartej w listopadzie 1997 r. zainwestować dziesiątki milionów dolarów w rozwój przed-siębiorstwa, ale zamiast tego podjął decyzję o zwolnieniu z pracy połowy spośród 2 560 pracowników kombinatu i wy-przedaży większości majątku ruchomego. Wstrzymano pro-dukcję i zaprzestano wypłacania pensji. W okolicznych do-mach zapanował mrok i chłód, ponieważ kombinat stanowił jedyne źródło energii dla osiedla Sowieckij. Pracownicy za-częli się żywić jarzynami hodowanymi w przydomowych ogródkach, korzystali też z niewielkich dostaw zagranicznej pomocy humanitarnej. Z początkiem roku 1998 skończyły się zapasy żywności. 31 stycznia w kombinacie wybuchł bunt: tłum robotników wtargnął do gabinetu dyrektora i wypro-wadził go siłą za bramę zakładu. Zebranie pracowników podjęło uchwałę o wznowieniu produkcji pod własnym kierow-nictwem[157]. Z ogrodów i z domów zaczęto przynosić deski, smar, paliwo. Kombinat zaczął się odradzać, postanowiono uruchomić linię produkcyjną tapet. Brakowało jednak pie-niędzy i kanałów dystrybucji. Pracownicy doprowadzonych do ruiny przedsiębiorstw nie mają wielkiego wyboru. Trud-no jest im nawet marzyć o strajku czynnym, jeśli nie dys-ponują zapasem surowców, własną siecią dystrybucji, przy-chylnością kooperantów firmy lub przynajmniej znaczącym poparciem społecznym. Bywa, że strajkujący mogą liczyć wyłącznie na siebie, wówczas decydują się na ryzykowną współpracę z politykami lub prywatnymi inwestorami. Zda-rza się, że zbuntowani robotnicy zawierają porozumienie z jedną grupą przedsiębiorców, żeby odsunąć od władzy in-nych przedsiębiorców. W wyborgskim kombinacie sytuacja była bardziej skomplikowana: władze nie odpowiadały na petycje, kolejne firmy odmawiały współpracy, media nie przekazywały informacji o postulatach załogi, która doma-gała się upaństwowienia zakładu. Wysyłano kolejne listy i delegacje do prezydenta Rosji i jego żony, do Dumy Pań-stwowej, do Ministerstwa Gospodarki, a nawet do Komite-tu ds. Praw Człowieka przy ONZ. Jedyną odpowiedź sta-nowiła wizyta szefa firmy Nimonor w towarzystwie byłego dyrektora i tłumu ochroniarzy, których zresztą natychmiast wyrzucono za bramę. Pracownicy kombinatu zrozumieli w końcu, że są izolowani i nikt nie zamierza z nimi pertrak-tować. Pozostawieni samym sobie musieli za wszelką cenę znaleźć sojusznika. Okazał się nim Siergiej Rubinczyk, lo-kalny mafioso, właściciel sieci stacji benzynowych Wenko, hotelu Orion w Wyborgu oraz firmy wodociągowej Rokkoła, a zarazem przewodniczący Rady Municypalnej Rejonu Wy-borgskiego. Przymierająca głodem załoga zgodziła się przyjąć na stanowisko „ludowego dyrektora” Aleksandra Wantorina, deputowanego do Rady Municypalnej, wcześniej dyrektora lotniska Wieszczewo pod Wyborgiem, od lat jednego z naj-bardziej zaufanych ludzi Rubinczyka. Ten z kolei zobowiązał się pomóc w przełamaniu blokady ekonomicznej i nakłonić Radę Municypalną do przekazania dotacji dla kombinatu. W skład komitetu związkowego wszedł również inny depu-towany, Witalij Kiriakow, były kierownik jednego z bazarów w centrum Wyborga. Odbyło się głosowanie i Wantorin zo-stał dyrektorem z poparciem ponad 90% załogi. Robotnicy byli jednak zbyt ciężko doświadczeni ekscesami poprzednie-go zarządu, żeby oddać pełnię władzy nowym szefom. Wszyst-kie propozycje dyrektora i dwudziestoosobowego komitetu związkowego musiały być wpierw przedyskutowane i zaak-ceptowane przez zebrania robotników, odbywające się regu-larnie w hali wydziału mechanicznego. Od tej pory nie było żadnych tajemnic handlowych, poza tym każdy mógł się swo-bodnie wypowiedzieć i zagłosować wedle własnego uznania. Zgodnie z wcześniejszą obietnicą Rada Municypalna przy-znała komitetowi związkowemu dotację wysokości 2 mln rubli, co pozwoliło wyremontować linie produkcyjne i za-kupić surowce. W rezultacie pikietowania gmachu policji podatkowej w pobliskim Wyborgu, komitet związkowy uzy-skał pozwolenie na otwarcie rachunku bankowego. W obli-czu groźby zablokowania międzynarodowej trasy „Skandyna-wia” otrzymano zgodę na zarejestrowanie kontrolowanej przez pracowników spółki akcyjnej. 10 sierpnia 1998 r. wzno-wiono produkcję. Kiedy sprzedano pierwszą partię towaru, każdy z pracowników, nie wyłączając dyrektora, otrzymał wypłatę w wysokości stu rubli, bowiem większa część zy-sków ze sprzedaży miała być przeznaczana na spłatę długów zaciągniętych przez poprzednich właścicieli. W październi-ku 1998 r. kombinat wykorzystywał 20% mocy produkcyj-nych, pół roku później było to już 60%. Wraz ze wzrostem produkcji rosły i pensje pracowników. Z czasem wprowa-dzono zróżnicowaną siatkę płac, która odzwierciedlała czas pracy i uciążliwość z nią związaną. W styczniu 1999 r. śred-nia pensja w kombinacie wynosiła 1 200 rubli, w lipcu 1 500, a w październiku 1 800[158]. Produkowany przez zakładową elektrownię prąd przesyłano za darmo do sieci energetycznej osiedla, nie czyniąc rozróżnienia na pracowników kombi-natu i mieszkańców zatrudnionych w innych przedsiębior-stwach. Od początku 1999 r. przekazywano pomoc finanso-wą miejscowemu szpitalowi, szkole, przedszkolu, opłacano również ubezpieczenie zdrowotne emerytowanych pracow-ników kombinatu. Wykorzystując znajomości Rubinczyka, nawiązano współpracę z firmami działającymi na Ukrainie, Białorusi i w Kazachstanie. Pomoc Rubinczyka miała jed-nak i złe strony: jego firma sprzedawała kombinatowi ropę po zawyżonej cenie, a wyprodukowany papier kupowała po zaniżonej – 3 tys. rubli za tonę[159]. W tym samym czasie firma Nimonor postanowiła pozbyć się problemu i 15 maja 1999 r. odsprzedała kombinat brytyjskiej firmie Alcem UK Ltd., której dyrektorem był Aleksander Sabadasz, petersburski biznesmen z kryminalną przeszłością, kontrolujący handel spirytusem i aluminium w północnej Rosji. Od chwili, kie-dy jesienią 1998 r. zamordowano w niewyjaśnionych oko-licznościach Filipa Lemelechiesa – wybranego przez robot-ników na stanowisko dyrektora handlowego – spodziewano się, że konflikt wokół prawa własności nie zostanie roz-strzygnięty w sposób pokojowy. Pracownicy kombinatu utworzyli specjalne drużyny, które miały bronić zakładu przed próbą odzyskania go przez właścicieli. Pewnego lip-cowego poranka przed bramę kombinatu podjechała kawal-kada samochodów, wysiedli z nich komornicy, ochroniarze firmy Alcem oraz wspomniany wcześniej „król spirytuso-wy”. Zawyła fabryczna syrena, otwarto bramę i na spotkanie niezapowiedzianym gościom wybiegło kilkuset uzbrojo-nych w kije robotników z porannej zmiany. Aleksander Sabadasz musiał się salwować ucieczką, ale była to dopiero zapowiedź przyszłych problemów. 14 października 1999 r., około drugiej w nocy na teren zakładowego budynku admi-nistracji wtargnęli zamaskowani i uzbrojeni ludzie. Wśród napastników było trzydziestu komandosów z Oddziału Spec-nazu „Tajfun”, funkcjonariusze policji skarbowej, komor-nik i pracownicy agencji ochroniarskiej. Syrena alarmowa poderwała ze snu mieszkańców osiedla Sowieckij i w krótkim czasie na placu przed budynkiem administracji zgromadziło się ponad tysiąc robotników wraz z rodzinami, wielu uzbro-jonych w drewniane pałki i gazrurki, niektórzy przynieśli nawet strzelby myśliwskie. Robotnicy otoczyli i wzięli do nie-woli Aleksandra Sabadasza, który wkroczył na teren fabryki w asyście grupy ochroniarzy[160]. Ochroniarzy przepędzono, rzucając w nich butelkami z amoniakiem. Komandosi zaba-rykadowali się w tym czasie w budynku administracji, biorąc w charakterze zakładników członków komitetu związkowego i strzelając ostrą amunicją do ludzi, którzy zgromadzili się na placu. Trzech robotników odniosło rany postrzałowe: jed-nemu odstrzelono palec, inny został trafiony pociskiem w pierś, trzeci w głowę. Znęcano się nad przetrzymywanymi członkami komitetu związkowego, jednej z robotnic złamano trzy żebra. Pomocy lekarskiej udzielono później jedena-stu uczestnikom zdarzeń. Około godziny czwartej nad ra-nem przyjechał do kombinatu generał-major milicji Benia-min Pietuchow wraz z Grigorijem Dwasem, wiceguberna-torem obwodu petersburskiego, w towarzystwie oddziałów milicji i żołnierzy wojsk Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wicegubernator Dwas poinformował robotników i „tajfu-nowców”, że wszystkie zebrane osoby muszą opuścić teren przedsiębiorstwa i uwolnić przetrzymywanych zakładników, co też niezwłocznie uczyniono. Przed bramą kombinatu usta-wiono zapory, wozy opancerzone i posterunki dla ponad dwustu funkcjonariuszy milicji. Produkcja została wstrzyma-na. Mijały kolejne tygodnie, mieszkańcy osiedla Sowieckij musieli się znowu przyzwyczaić do życia bez prądu, dostar-czanego wcześniej przez kombinat. Ani związki zawodowe, ani partie polityczne nie udzieliły poważniejszej pomocy pracownikom kombinatu. Od robotników odwrócił się Ru-binczyk, powróciła blokada ekonomiczna. Pomoc material-na udzielona przez grupę członków partii komunistycznej z Petersburga, anarchistów i pracowników jednej z peters-burskich drukarni była niewystarczająca. 17 stycznia 2000 r. komornicy, specnaz i ochroniarze po raz kolejny wkroczyli na teren kombinatu, ale tym razem nikt nie stawił im opo-ru. W konfrontacji ze stabilną władzą państwową, która sprzymierzyła się z prywatnym biznesem, osamotniony kom-binat był skazany na porażkę. Nie mając innego wyjścia, większość pracowników kombinatu podpisała porozumienie i stawiała się do pracy w nowej firmie.

Od kooperatywy do korporacji

Przez długie lata kultywowano przekonanie, że rozwój spół-dzielczości doprowadzi w sposób ewolucyjny i pokojowy do bankructwa system kapitalizmu i uczyni realnym za-mysł likwidacji wszelkich despotycznych form zarządzania miejscem pracy. Pierwsze spółdzielnie powstawały jako al-ternatywa wobec konfliktowego modelu stosunków pracy. Założyciele spółdzielni starali się wykreować przy ich pomo-cy nowy sposób życia, oparty na solidarności, wzajemnej pomocy i stanowieniu o sobie, poprzez bezpośredni i de-mokratyczny udział w zarządzaniu. Wystarczy odwiedzić znajdujące się w Warszawie Muzeum Spółdzielczości, a na-stępnie przeczytać ulotki, plakaty, manifesty programowe z okresu tworzenia pierwszych polskich spółdzielni, mówią-ce o walce z wyzyskiem, lichwiarstwem i arogancją kapita-listów, żeby przekonać się, jak wielkie zmiany dokonały się w ruchu spółdzielczym na przestrzeni ostatnich kilku-dziesięciu lat. Z czasem kooperatywy zaczęły się upodabniać do przedsiębiorstw kapitalistycznych, całkowicie dostoso-wanych do wymagań rynku. Również w obrębie samych spółdzielni zarządy i rady nadzorcze uległy oligarchizacji, przeobraziły się w prawdziwych kapitalistów, tylko w wy-jątkowych sytuacjach konsultując swoje decyzje z szere-gowymi pracownikami. Łukasz Dąbrowiecki opisał, w ja-ki sposób dokonała się przemiana wewnątrz Spółdzielni Mondragon w Kraju Basków (Hiszpania), która odniosła sukces ekonomiczny, ale oddaliła się od pierwotnie prze-strzeganych zasad wspólnotowych i demokracji pracowni-czej[161]. Spółdzielnia powstała w roku 1956 jako inicjatywa kilkunastu osób produkujących piecyki naftowe. Dzisiaj zatrudnia 66 tys. ludzi, którzy pracują w sieci kooperatyw budowlanych, handlowych, rolniczych, rzemieślniczych, le-karskich, wypoczynkowych, produkcyjnych i bankowych.

Ogromny wzrost liczby pracowników odbył się w dużej mierze dzięki zatrudnianiu pracowników najemnych, któ-rzy nie są członkami spółdzielni i nie mają prawa głosu w sprawach dotyczących swoich miejsc pracy. We wczes-nych latach działalności kooperatywy przyjmowano współ-czynnik rozpiętości płac nie większy niż jeden do trzech. W latach osiemdziesiątych było to jeden do 4,5, zaś w la-tachdziewięćdziesiątychskalarozpiętościzarobkówwynosi-ła jeden do siedmiu. Coraz bardziej uprzywilejowana kadra menedżerska zaczęła wymykać się spod kontroli pracowni-ków, którym skrócono czas konsultacji decyzji dotyczących firmy, przez co zaczęły wybuchać pierwsze strajki. Wzrasta-jący nacisk, jeśli chodzi o popyt i podaż, nie sprzyjał prak-tykowaniu ideałów spółdzielczości. Dokonujące się w spół-dzielni zmiany tłumaczono koniecznością stawienia czoła no-wej rzeczywistości ekonomicznej. Podobny los spotkał izra-elskie kibuce, wspólnotowe osiedla, które były zarazem spółdzielniami pracy swoich mieszkańców. Celem pionie-rów ruchu kibucowego było zbudowanie nowego społe-czeństwa, opartego na ideałach równości ekonomicznej i demokracji bezpośredniej. Pierwsze osiedle dla kilkunastu osadników powstało w roku 1910 nad jeziorem Geneza-ret. W roku 2000 istniało w Izraelu ponad dwieście kibu-ców, zamieszkiwanych przez około 120 tys. osób. Były one niezależne finansowo, nie otrzymywały dotacji od pań-stwa. Przez wiele lat obywały się również bez korzystania z pracy najemnej – każdy z pracowników zostawał kierow-nikiem na pewien określony czas, wszyscy byli opłacani po równo i otrzymywali bezpłatny dostęp do różnych dóbr i usług[162]. W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku produkcja rolna przestała być w Izraelu opłacalna, więc kibuce zaczęły konkurować na rynku światowym i prze-stały sobie pomagać[163]. Od roku 2004 kibuce zaczęły się prywatyzować, w związku z tym najmowano mendedżerów i gorzej opłacanych pracowników fizycznych, co uczyniło z kibucników zwykłych kapitalistów.

Prawdą jest, że różnią się od powyżej opisanych małe spółdzielnie usługowe lub handlowe, które nie muszą konku-rować na globalnym rynku, ale często odbywa się to kosztem pracy ponad siły przy permanentnym niedostatku kapitału. Chociaż istnieje wiele przedsięwzięć z niewielkim kapitałem, to są one ulokowane w dużej mierze w środowisku, w którym panuje już ostra rywalizacja i rynek został dawno nasycony. Stawia to pod znakiem zapytania przyszłość inicjatyw samo-rządowych realizowanych w ramach systemu kapitalistycz-nego.

Niestety, każde z wymienionych przedsięwzięć jest nara-żone na powolną erozję lub w najlepszym przypadku na sta-tus getta bez wpływu na bieg spraw publicznych. Jest więcej niż prawdopodobne, że pracownicy samorządnej spółdziel-ni czy spółki pracowniczej staną przed wyborem: wypaść z rynku lub podpisać korzystną umowę z firmą wykorzystu-jącą tanią siłę roboczą. Co się stanie, kiedy menedżerowie spółdzielni zaprezentują pracownikom następującą alter-natywę: obniżenie kosztów funkcjonowania spółdzielni za pomocą zmniejszenia własnego zatrudnienia czy raczej wy-korzystanie tanich produktów i surowców wyprodukowa-nych w Trzecim Świecie lub w Chinach przez więźniów, nie-wolników czy dzieci? Czyż wystarczy wówczas przekonać konsumentów do kupowania produktów wytworzonych z zachowaniem odpowiednich standardów pracy i ochrony środowiska? Promowanie etycznego i świadomego konsu-meryzmu okazuje się, niestety, skazane na niepowodzenie w kapitalistycznym społeczeństwie. Pierwszą przeszkodę stanowią miliony źle opłacanych pracowników, którzy mu-szą kupować najtańsze produkty, nawet jeśli zostały wytwo-rzone z pogwałceniem praw innych pracowników. Wolny rynek promuje krótkoterminową rentowność i nieustającą konkurencyjność. Postawy kontestujące ten wzorzec życia uchodzą za objaw słabości i nieprzystosowania, a także za pretekst do nadużyć. Dotyczy to również lepiej opłacanych pracowników z klasy średniej. Trudno w tych okolicznoś-ciach marzyć o realnej alternatywie bez uderzenia w ma-terialne i prawne podstawy systemu własności prywatnej. Konieczne jest pozyskanie środków dla codziennej pracy wbrew obowiązującym dotychczas regułom wolnego rynku i faworyzowania firm prywatnych. Praca w spółdzielni lub w spółce pracowniczej oferuje pracownikom więcej wolności i satysfakcji niż kapitalistyczne przedsiębiorstwo, ale trudno oczekiwać, że kooperatywy staną się wehikułem przemian społecznych. Pracownicze oazy samorządności egzystują za-wsze w cieniu kapitalistycznych gigantów. Podobnie jak rady zakładowe, stanowią dobrą szkołę samorządności, ale pozo-stają rozwiązaniem tymczasowym. Potrzebujemy samorządu pracowniczego, który pozwoli osiągnąć ekonomiczną nie-zależność bez pasożytowania na cudzej pracy i rezygnacji z własnych standardów przyzwoitości.

Komunalizacja zamiast prywatyzacji

Jeśli odrzucamy nadzór ze strony biurokracji państwowej jako zbyt uciążliwy i ryzykowny z punktu widzenia pra-cowników i konsumentów, własność państwową uważamy za nieefektywną, a nie chcemy zginać karku przed ludźmi biznesu, to pozostaje nam już tylko przekazanie prywatnych i państwowych zakładów pracy samorządom lokalnym. Kon-centracja kapitału w rękach prywatnych stanowi zagrożenie dla równowagi w społeczeństwie, środki finansowe mogą być przekształcone w instrument przymusu wobec biedniej-szych, zarząd państwowy również nie przynosi gwarancji prowadzenia działalności gospodarczej zgodnie z oczekiwa-niami pracowników i konsumentów. Oczywiście, komuna-lizacja (municypalizacja) gospodarki musi zostać poprze-dzona radykalną przebudową samorządów terytorialnych. Nie wyklucza to dalszego istnienia spółdzielni i małych firm rodzinnych, które nie wykorzystują pracy najemnej. Powiąza-nie samorządów pracowniczych funkcjonujących w ramach komunalnych przedsiębiorstw z samorządami lokalnymi bę-dzie miało sens tylko wtedy, kiedy zgromadzenia mieszkań-ców otrzymają prawo wyznaczania celów polityki lokalnej i decydowania o kształcie budżetu gminy, a wydelegowani radni zostaną zobowiązani do realizowania ich postanowień. O ewentualnym tworzeniu międzyregionalnych funduszy celowych (np. dla ochrony miejsc cennych przyrodniczo w innych regionach) i wszelkich kwestiach fiskalnych zdecy-dują w bezpośrednim głosowaniach sami mieszkańcy.

Pierwszym krokiem w stronę demokratyzacji miejsc pra-cy powinno być wprowadzenie kontroli pracowniczej we wszystkich zakładach podlegających samorządom teryto-rialnym. Zwykle jest to od kilku do kilkudziesięciu tysięcy pracowników na terenie gminy. Należy domagać się od lokal-nych władz, żeby w istniejących zakładach użyteczności pub-licznej i szkołach pracownicy uzyskali prawo głosowania nad podziałem płac, organizacją pracy i wyborem kierownictwa. To będzie pierwsze terytorium wyzwolone, konkurencyjny model zarządzania i własności przeciwstawiony prywatnym i państwowym strategiom kierowania przedsiębiorstwem.

Inną taktyką może być żądanie ponownej nacjonalizacji dużych zakładów pracy oraz ich stopniowa komunalizacja. W przypadku elektrowni, kopalni, hut czy stoczni, właści-cielem będzie większa jednostka samorządowa, odpowiednik dzisiejszych województw. Właścicielem niektórych przed-siębiorstw (na przykład kolei lub floty) stałyby się prawdo-podobnie federacje regionów z proporcjonalnym udziałem budżetów regionalnych w realizowaniu inwestycji we wspo-mnianych przedsiębiorstwach.

Czym różni się komunalizacja od nacjonalizacji? Komu-nalizacja gospodarki polega na tym, iż dochody poszczegól-nych zakładów pracy są dzielone pomiędzy pracowników i kasę komunalną samorządu gminnego czy wojewódzkie-go, zaś określone przedsiębiorstwa użyteczności publicznej (służbę zdrowia, komunikację miejską, szkoły, wodociągi itp.) finansuje się z budżetu gminy, aby prowadziły dzia-łalność w zgodzie z ustalonym przez mieszkańców planem inwestycyjno-budżetowym. Komunalizacja nie pozwoli prywatnym firmom dyktować wygórowanych opłat za swo-je usługi. Ustalanie cen i budżetów przedsiębiorstw uży-teczności publicznej odbywać się będzie drogą negocjacji pomiędzy przedstawicielami samorządów pracowniczych i zebrań mieszkańców, którzy są odbiorcami wspomnianych usług komunalnych. Celem komunalizacji będzie wolność w miejscu pracy i realizowanie potrzeb społecznych. Zgro-madzeniom mieszkańców i pracowników oraz administracji zostanie przekazane tylko tyle uprawnień, ile poszczególni ludzie sami nie są w stanie z pożytkiem wykorzystać i tylko w takiej formie, jaką uznają oni za właściwą. O jakiejkol-wiek ingerencji państwa nie ma nawet mowy.

Taki projekt to powrót do koncepcji programowych NSZZ Solidarność z roku 1981 wyrażonych w projekcie po-wołania „przedsiębiorstw społecznych”. Solidarność przygotowała wówczas odpowiedni projekt ustawy[164], w któ-rym zapisano, że:

Przedsiębiorstwo społeczne jest podstawową jednostką organizacyj-ną gospodarki narodowej, prowadzącą samodzielnie działalność na zasadach rozrachunku gospodarczego, wyposażoną w osobowość prawną, obejmującą zorganizowaną załogę, władającą częścią ogól-nonarodowego mienia i zarządzaną przez organy samorządu pracow-niczego (art. 1). Samorząd pracowniczy stanowią wszyscy pracownicy przedsiębiorstwa. Organy samorządu, z wyjątkiem ogólnego zebrania załogi pochodzą z wyboru. Członkowie organów samorządu odpo-wiedzialni są przed wyborcami i tylko przez nich mogą być odwołani. Najwyższą formą wyrażenia woli samorządu jest referendum załogi, które przeprowadza się na podstawie uchwały rady pracowniczej lub wniosku podpisanego nie mniej niż przez 10% członków samorządu (art. 10.2–4). Do kompetencji ogólnego zebrania załogi należą: ocena roczna działalności rady i dyrektora przedsiębiorstwa, uchylanie w uzasadnionych przypadkach uchwał rady. O miejscu, terminie i porządku obrad ogólnego zebrania zawiadamia się pracowników co najmniej na siedem dni przed terminem zebrania. Uchwały ogólne-go zebrania zapadają zwykłą większością głosów przy obecności co najmniej 50% członków załogi (art. 12.1,3). Członek samorządu ma prawo do:

  1. Bezpośredniego udziału w części dochodu przedsiębiorstwa wypła-canego w formie dodatkowego wynagrodzenia.

  2. Udziału w zebraniach i naradach, na których podejmuje się decyzje dotyczące jego osoby.

  3. Dostępu do informacji o wszelkich decyzjach, uchwałach i innych działaniach organów samorządu i dyrektora oraz o działalności pro-dukcyjno-gospodarczej przedsiębiorstwa (rozdz. III, par. 15).

Dyrektor przedsiębiorstwa jest wykonawcą uchwał organów samo-rządu pracowników (rozdz. IV, pkt 19).

Należy zwrócić uwagę na nieobecność w tym projek-cie propozycji wolnorynkowych, zmierzających na przykład do przeistoczenia przedsiębiorstw państwowych w prywatną własność zatrudnionych tam osób lub inną formę uwłasz-czenia. Zdawano sobie sprawę, że byłoby to rozwiązanie krzywdzące ludzi, którzy jeszcze – lub już – tam nie pra-cowali. Podstawowym kryterium było zakładanie niena-ruszalności majątku wytworzonego wspólnym wysiłkiem przeszłych i obecnych pokoleń ludzi pracy, który powinien być oddany do dyspozycji całego społeczeństwa, a nie pań-stwa i biznesmenów, nawet gdyby ci ostatni wywodzili się z części dawnych pracowników najemnych. Zamierzano tym samym uspołecznić przedsiębiorstwa państwowe i doprowa-dzić do przekształcenia Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w Rzeczpospolitą Samorządną. Plany radykalnych związkow-ców pokrzyżował stan wojenny i wprowadzana od roku 1989 prywatyzacja. Restauracja kapitalizmu w Polsce narzu-ciła wszystkim uczestnikom gry społecznej (nie wyłączając NSZZ „Solidarność”) nowe sposoby myślenia o pracy i eko-nomii. Dawne projekty i aspiracje starano się dostosować do warunków stworzonych przez rządową politykę fawory-zowania firm prywatnych. Spółki pracownicze okazały się jednym z lepszych sposobów ratowania miejsc pracy i resz-tek autonomii. Niestety, ostra rywalizacja i brak kapitału zmusiły część spółek do rezygnacji z niezależności na rzecz nowych inwestorów prywatnych. Tak stało się na przykład w Fabryce Żelatyny w Brodnicy, przejętej przez pracow-ników w wyniku strajku czynnego. W przypadku spółki pracowniczej w zakładach Uniontex w Łodzi nowy zarząd doprowadził do wyrzucenia z pracy inicjatora powołania spółki pracowniczej. Przyczyną utraty kontroli nad zakła-dem przez pracowników była między innymi zasada nie-równego traktowania głosów poszczególnych udziałowców firmy. Towarzyszyło temu zjawisko koncentracji własności, prowadzące do powstania wąskiej grupy posiadającej duże pakiety udziałów, przy równoczesnej eliminacji z procesu decyzyjnego drobnych udziałowców[165].

Zasada równego traktowania głosów wszystkich pracow-ników nie może być pod żadnym pozorem kwestionowana w zakładach komunalnych. W propozycji komunalizacji przedsiębiorstw chodzi również o podważenie zasadno-ści podziału wytworzonej przez pracowników wartości na płace i zyski. Zamiast dzielić ludzi na tych, którzy pracują ponad siły, i tych, którzy są bezrobotni, korzystniej jest po-dzielić pracę. To jedyny sposób na realizację postulatu peł-nego zatrudnienia i likwidację bezrobocia. Można ten pro-jekt przedstawić na przykładzie kierowanej od października 2001 r. przez samorząd pracowniczy argentyńskiej fabryki ceramiki Zanon. Wszyscy pracownicy otrzymują równe pen-sje niezależnie od piastowanej funkcji, żeby uniknąć konflik-tów i rywalizacji. Wzrastające dochody firmy przeznaczane są na tworzenie nowych stanowisk pracy, a nie wyłącznie na podnoszenie pensji. Większa wydajność prowadzi do skró-cenia czasu pracy. Wykorzystywanych jest zaledwie 10% mo-cy produkcyjnych zakładu, ale pracownicy zapowiadają, że po osiągnięciu 100% zysk zostanie uspołeczniony, to znaczy będzie przekazywany lokalnej społeczności. Już teraz pra-cownicy Zanona regularnie organizują darowizny na szkoły, szpitale, domy starców, kuchnie ludowe i projekty socjalne. Pracownicy okupowanej fabryki doskonale zdają sobie spra-wę, że przetrwali tak długo w dużej mierze dzięki wsparciu ze strony okolicznej ludności, która organizowała demon-stracje i broniła ich przed eksmisją. Gdy 8 kwietnia 2003 r. policja usiłowała usunąć załogę z fabryki, otoczyło ją kilka tysięcy mieszkańców Neuquén. Zanon i kilka innych zakładów żądają „upaństwowienia pod kontrolą robotników” w celu zmniejszenia nacisku ze strony konkurencji rynko-wej, nie chcą być właścicielami firmy, pragną „produkować dla ogółu”. Zanon zmienił nazwę na Fabrykę Bez Właścicie-la (Fábrica Sin Patrón – FaSinPat), uruchomił własną audy-cję radiową i gazetę, uczestniczy też w tworzeniu niezależnej koalicji zakładów okupowanych przez pracowników.

Komunalizacja usług publicznych pozwoli wyłączyć sze-reg przedsiębiorstw ze sfery oddziaływania wolnego rynku, przy równoczesnym zabezpieczeniu praw konsumentów. Po-łączenie partycypacji pracowniczej i komunalizacji w jednym przedsięwzięciu było w początkach 2002 r. zamierzeniem uczestników akcji przejęcia opuszczonej kliniki w argentyń-skim mieście Flores. Brali w niej udział ludzie z dzielnico-wego zgromadzenia sąsiedzkiego i dawni pracownicy zban-krutowanej kliniki. Od razu pojawił się pomysł integracji zarządzanej przez pracowników placówki zdrowia z miejskim systemem opieki zdrowotnej. Zarząd kliniki miał być wybie-rany w głosowaniu przez pracowników i ponosić odpowie-dzialność przed załogą oraz dzielnicowym zgromadzeniem sąsiedzkim. Ten niezależny od władz miejskich zarząd miał-by wspierać lokalnie opracowany program ochrony zdrowia. Władze miejskie mogłyby jedynie kierować wnioski z prośbą o odwołanie zarządu, ale decyzje byłyby podejmowane przez zebrania pracowników i okolicznych mieszkańców. Plan ten zakładał nieodpłatne wywłaszczenie kliniki.

W opinii sympatyków idei samorządności pracowniczej uczestnicy tych nielegalnych z prawnego punktu widzenia akcji stali się – w obliczu chaosu jaki wcześniej ogarnął sy-stem socjalny i ekonomiczny Argentyny w grudniu 2001 r. – paradoksalnie, poręczycielami porządku i normalnego funkcjonowania społeczności. Największym osiągnięciem pracowników wspomnianych przedsiębiorstw jest to, że wykazali przydatność ekonomiczną oddolnego zarządzania w wysoko wyspecjalizowanych firmach i nadali nowe znacze-nie określeniu „uspołecznienie gospodarki”. Nie musimy już wybierać pomiędzy państwową a prywatną własnością, skoro istnieje bardziej sprawiedliwe i zarazem racjonalne rozwiązanie tego problemu.

Rewolucja to więcej niż nowe procedury

Chciałbym zostać właściwie zrozumiany. Nie obiecuję tutaj przyszłej idylli. Realizacja programu społecznej komunali-zacji oraz przyjęcia zasad demokracji uczestniczącej w orga-nizacji terytorialnej i gospodarce stworzy dopiero korzystne warunki do nadal potrzebnej przemiany kulturowej. Rewo-lucja będzie sukcesem, jeśli stanie się początkiem ewolucji ku bardziej partnerskim, opartym na wzajemnym szacunku stosunkom między ludźmi. Przede wszystkim na gruncie prywatnym, poza forum spraw publicznych. Rewolucja nie polega wyłącznie na zmianie formy zarządzania. Nie wystar-czy bowiem urzeczywistnić demokrację bezpośrednią, nale-ży jeszcze pracować nad respektowaniem opinii mniejszo-ści, przynajmniej w sprawach niezwiązanych z gospodarką. Wolnościowa zasada nieingerencji społeczności w życie pry-watne jednostek ją stanowiących nie może być nadużywana i powinna być zawsze korygowana przez prawo do inter-wencji w przypadkach przemocy domowej i wszelkich nad-użyć wobec małoletnich czy upośledzonych. Należy znaleźć optymalną metodę ochrony terenów cennych przyrodniczo bez odwoływania się do autorytetu scentralizowanej władzy. To oznacza porzucenie wszelkich dróg na skróty i ogromny wysiłek edukacyjny. Radykalnej przebudowie musi ulec rów-nież cały system sądowniczy, penitencjarny i służby porządkowe. Zadowalający będzie taki stan, w którym przeciętny człowiek znajdzie się w przyjaznym mu układzie społecz-nym.

Sprawiedliwość bez państwa: od sądów ludowych do kryminologii radykalnej

Temida nie jest ślepa

Stawiajmy szubienice i mnóżmy więzienia, a żyć będzie-my w bezpiecznym kraju. Tak brzmi recepta prawicy na walkę z przestępczością. Kwestię źródeł przemocy tłuma-czy się w tym środowisku upadkiem tradycyjnych wartości i nieśmiałością policji. Czy więc jedyną cechą wyróżnia-jącą złodzieja ze społeczeństwa jest to, że kradnie? 2 mln więźniów w USA plus kara śmierci oraz milion więźniów w Rosji plus tortury[166] – nie odstraszyły jak dotąd przestęp-ców, ale nasi dzielni reformatorzy prawa nie tracą ducha. Pomysły polityków spod znaku Prawa i Pięści wspiera swoim autorytetem rzecznik praw obywatelskich dr Janusz Kochanowski, który wypowiada się z entuzjazmem o bu-dowie nowych więzień, najlepiej prywatnych, zachwala też politykę „zero tolerancji” na wzór tej wdrożonej w Nowym Jorku[167].

Lewica też nie grzeszy nadmiarem oryginalności. Zwy-kle licytuje się z prawicą w sprawie dofinansowania policji i rozszerzenia jej uprawnień. Zdarza się czasem polityk, który chce uchodzić za obrońcę praw człowieka. Dzieli wtedy pro-pozycje prawne Jarosława Kaczyńskiego przez dwa i otrzy-muje humanitarny program walki ze złem. Inny polityk stara się być wrażliwy społecznie, więc wspomina czasem o związ-kach bezrobocia ze wzrostem przestępczości, lecz na tym już poprzestaje.

Istnieją fakty związane z przestępczością, które niby wszy-scy znają, ale mało kto wyciąga z nich praktyczne wnioski. Można je pogrupować w następującym porządku.

Po pierwsze, państwowe sądownictwo lekceważy prawa ofiary przestępstwa. Popełniony czyn przeradza się w konflikt zamknięty w trójkącie: przestępca – prokurator – sędzia. Głos ofiary przestępstwa i jej bliskich dotyczący oczekiwanego za-dośćuczynienia nie ma mocy wiążącej dla żadnej ze stron. Państwo anektuje konflikt i przestępstwo, jednocześnie za-bierając je osobom zaangażowanym. Jeżeli ktoś wybija innej osobie zęby, to jest tak, jak gdyby wybijał zęby organizacji państwowej.

Po drugie, społeczeństwo finansuje więzienną edukację. Pobyt w więzieniu oznacza podnoszenie swych kryminal-nych kwalifikacji połączone z zanikiem umiejętności życia bez stosowania przemocy. Czym innym może być długo-trwałe przebywanie w społeczności ludzi nawzajem utwier-dzających się w przekonaniu, że agresja i oszustwo stanowią jedyny sposób osiągnięcia czegoś w życiu? Im mniej kontaktów z ludźmi z zewnątrz, tym wyraźniejsze osłabienie czynników, które zniechęcają do recydywy: więzi rodzin-nych, przyjaźni, możliwości znalezienia pracy i mieszkania, a także szacunku w swym środowisku. Ponieważ nie można więzić wszystkich w nieskończoność, po zwolnieniu prze-noszą oni kryminalny system wartości i przyzwyczajeń do społeczeństwa.

Po trzecie, państwowy wymiar sprawiedliwości inaczej ocenia przestępstwa osób dysponujących władzą, inaczej przestępstwa przeciwko władzy. Powszechne łamanie praw pracowniczych przez pracodawców jest traktowane niezwy-kle łagodnie w przepisach i praktycznie nieścigane. Na po-dobną wyrozumiałość nie mogą już liczyć przestępcy z nizin społecznych. Policjant winny nadużycia siły w stosunku do zwykłego obywatela może być pewien pobłażliwości sądu. Co innego obywatel, który podniósł rękę na mundurowego. Liczba i rodzaj ludzi zapełniających więzienia zależy bowiem od przyjętej w państwie ideologii, potrzeb gospodarki i ko-nieczności tuszowania niskiej wykrywalności przestępstw[168]. Katalog przestępstw cały czas się powiększa i często zależy od decyzji politycznej panującej władzy, a uznanie, że czyn stanowi przestępstwo, jest przyjętą konwencją i umową.

Po czwarte, biedy i frustracji wywołanej społecznym wy-kluczeniem nie da się zamknąć za kratami. To zresztą ulu-biona metoda politycznych nieudaczników, którym brak pomysłu na rozwiązanie społecznych i gospodarczych prob-lemów. System karny zostaje wykorzystany jako alternatywa systemu opieki społecznej. Do więzień trafia nadwyżka siły roboczej. Więcej krat i pałek oznacza zwykle mniej chleba i pracy. Jedno jest pewne: więcej wyroków więzienia świad-czy o bezsilności państwa, które nie potrafi zapewnić swym obywatelom bezpieczeństwa.

Co ciekawe, przedstawiona wyżej krytyka polityki karnej rozwija się w środowisku praktyków prawa, ludzi pracują-cych z ofiarami przestępstw lub więźniami, a także sędziów. Są w tym gronie ludzie tak różni jak: anarchizujący krymi-nolodzy (Nils Christie) i księża (Jim Consedine), obok sze-fa więziennictwa w Kazachstanie (Piotr Posmakow) i osób z Polskiego Centrum Mediacji oraz Polskiego Stowarzyszenia Edukacji Prawnej z Moniką Płatek na czele. Wiele ich dzieli, ale wspólne im jest przekonanie, iż kontynuowanie obecnej strategii prawnej i sądowej zakończy się katastrofą społeczną na niespotykaną skalę. Wszyscy są też zwolennikami spra-wiedliwości naprawczej, która od 1989 r. zmienia oblicze prawa w Nowej Zelandii, a w ograniczonym stopniu rów-nież w Kanadzie i w Australii. Celem jest stopniowa ewo-lucja w kierunku stworzenia takiego prawa, które przede wszystkim rozwiązywałoby konflikty, zaś kara i represja by-łyby stosowane tylko w przypadku najcięższych przestępstw. To sposób myślenia o prawie stary jak świat, a na pewno starszy od instytucji państwa. Jego podstawę stanowi przeko-nanie o potrzebie naprawienia wyrządzonego zła, choć często nie poprzestaje się na tym, układając dla przestępcy listę do-datkowych zobowiązań.

Monopol państwa przełamany

Sednem rewolucji w sądownictwie Nowej Zelandii jest prze-niesienie uprawnień władczych z państwa na Grupowe Kon-ferencje Rodzinne – GKR. W konferencjach uczestniczą: sprawca, członkowie rodzin pokrzywdzonego i sprawcy, przy-jaciele oraz inni, na których przestępstwo wywarło wpływ. Pokrzywdzony uczestniczy, w zależności od swej woli, oso-biście lub za pośrednictwem przedstawiciela. Sędziego za-stępuje koordynator-mediator. Ofierze przestępstwa zostaje przywrócona należna rola w procesie. Może teraz w peł-ni wyrazić swoje uczucia i wpływać na wymiar kary oraz formę i zakres rekompensaty. Wynik procesu jest bardziej adekwatny do skutków przestępstwa i charakteru sprawcy. Opisana procedura pomaga w uświadomieniu przestępcy jego odpowiedzialności za cierpienie, poczucie bezsilności, braku bezpieczeństwa i poniżenia ofiary. Dzięki udziałowi w konferencji bliskich obydwu stron, wstyd przenoszony jest z osoby poszkodowanej na sprawcę. Ważnym momentem są przeprosiny, chociaż nie zawsze zostają przyjęte, i prośba o przebaczenie. Nie wprowadzono sztywnego taryfikatora kar, grzywien, godzin pracy czy innych zadań za określone przestępstwa. Oczywiście zaczyna się od naprawienia tego, co można naprawić. Wyroki są silnie zindywidualizowane, adekwatnie do sytuacji materialnej i rodzinnej sprawcy lub ofiary. Jeżeli sprawca zrealizuje wszystkie zobowiązania wo-bec poszkodowanego, wyrok skazujący nie zostaje odnoto-wany w kartotece kryminalnej.

Wprowadzenie sprawiedliwości naprawczej w Nowej Zelandii zaczęto od nieletnich i młodocianych, po tym jak ogłoszono raport o skutkach kary więzienia obserwowanych w kraju. Miarą sukcesu sprawiedliwości naprawczej jest fakt, że na Grupowych Konferencjach Rodzinnych (GKR) osiąg-nięto porozumienie w 90% przypadków. Sprawcy niektó-rych poważnych przestępstw są aresztowani. Następnie, po sformułowaniu oskarżenia, w ciągu czternastu dni zo-staje zwołana GKR. 95% młodych ludzi przyjmuje wtedy odpowiedzialność za swe czyny.

Sprawy rozpatrywane przez GKR kończą się znacznie szybciej i kosztują budżet kraju mniej niż rozprawy przed zwykłym sądem. W związku z tym jest więcej środków na dodatkową pomoc dla ofiar przestępstw. Obecnie tylko 2% młodocianych przestępców zostaje skazanych na kary pozba-wienia wolności. Osoby winne najcięższych zbrodni (mor-derstwa, gwałty, czyny pedofilskie) stanowią zbyt wielkie za-grożenie dla otoczenia, muszą więc trafiać do więzień.

W Kanadzie wprowadzono natomiast Koła Orzekające dla rozpatrywania przestępstw popełnionych przez Indian w okrę-gach: Saskatchewan, Ontario, Yukon, Kolumbii Brytyjskiej i Manitobie. Ich celem jest przywrócenie harmonii społecznej zakłóconej przestępstwem. Oskarżeni są tam sądzeni przez ludzi, którzy dobrze znają sprawcę i ofiarę. Sędziowie żyją potem z następstwami swoich wyroków. Stwierdzono osiem-dziesięcioprocentowy spadek recydywy wśród indiańskich oskarżonych, którymi zajmowały się w duchu sprawiedliwo-ści naprawczej Koła Orzekające, a nie sądy państwowe. Coraz częściej mówi się o włączeniu sprawiedliwości naprawczej do sądów dla reszty mieszkańców Kanady.

Powszechnie uznaje się, że społeczeństwo oczekuje su-rowszych sankcji karnych niż są skłonni orzekać sędziowie w sądach państwowych. Dowiedziono jednak, że ofiary przestępstw i ich krewni, którym udzielono wszechstron-nej pomocy materialnej, medycznej i psychologicznej, mają mniejszą potrzebę odwetu[169]. Z kolei dobrze przeprowadzo-na mediacja zwiększa prawdopodobieństwo, że przestępca spłaci wszystkie zobowiązania wobec osoby poszkodowanej.

Niepaństwowe sądy ludowe funkcjonują już w RPA, południowym Meksyku, górskich rejonach Gruzji i w wielu innych miejscach. Upodabnia je do siebie dążenie do pokojowego rozstrzygania konfliktów, różni odmienne poj-mowanie norm porządku i prawa.

Kwestia wyboru

Sprawiedliwość naprawcza zmusza nas do przemyślenia na-stępującej kwestii: czy cierpienie ofiary może stać się mniej dojmujące dzięki temu, że sprawca trafi do więzienia, czy też dzięki temu, że będzie coś robił na rzecz ofiary przez dni, miesiące lub lata? Żadna z praktykowanych wcześniej proce-dur państwowych nie kładła podobnego nacisku na interes pokrzywdzonego oraz naprawę emocjonalnych i material-nych szkód. Opisane wyżej przypadki oznaczają powstawanie pluralizmu prawnego. Sprawiedliwość wypracowana przez ludzi mniej więcej sobie równych zostaje przeciwstawiona sprawiedliwości powiązanej z piramidą władzy. Cały system prawny staje się bardziej elastyczny i podatny na zmiany. Jak zawsze istnieje ryzyko, że pojawią się nadużycia. Ale przynaj-mniej dowiemy się, która metoda radzenia sobie z przemocą w społeczeństwie jest bardziej odpowiednia.

Właściwie trudno wyobrazić sobie lepszą alternatywę dla prawicowej wizji prawa karnego. Samorządność prawna bli-ska jest anarchizmowi, lecz wydaje się możliwe przyjęcie jej zasad przez część ugrupowań lewicowych, feministycznych, a co najistotniejsze, przeciętnych obywateli, dla których jest ona zrozumiała. Cennej wskazówki udzielił nam Nils Christie, pisząc: „mechanizmy rozwiązywania konfliktów poprzez swoją organizację będą odzwierciedlały pożądany typ społeczeństwa i pomogą w jego urzeczywistnieniu”[170].

Pamiętajmy o tym, kiedy usłyszymy od jakiegoś polityka o zaletach odstraszania przestępców za pomocą zamordy-zmu prawnego i wyposażenia policji w nowe uprawnienia.

Geneza sprawiedliwości niepaństwowej

Był czas, kiedy państwo nie miało monopolu na stanowienie prawa, a ludzie z tego nie byli powodu nadmiernie nieszczę-śliwi. Funkcjonowały obok siebie co najmniej trzy tradycje prawne. Prawo zwyczajowe, oparte w dużym stopniu na sztuce mediacji między stronami konfliktu oraz zabiegach ekspiacyjnych. Prawo różnych społeczności – sekt, zako-nów, grup zawodowych, bractw, gildii – których członkowie dobrowolnie zaprzysięgali przestrzeganie określonych norm i reguł. Wreszcie istniało prawo państwowe, którego treść i zakres zależne były od mocy i ambicji władcy i w małym stopniu odpowiadały potrzebom poddanych. Wraz z ewolucją władzy państwowej stopniowo ograniczano uprawnienia lu-dzi do samodzielnego rozstrzygania konfliktów. Tak poto-czyła się historia prawa w Europie Środkowo-Wschodniej. Wymóg stosowania zemsty za śmierć czy inną krzywdę współrodowca jeszcze przed nastaniem ingerencji państwo-wej zastępowano możliwością ugody. Początkowo państwo respektowało ten alternatywny wymiar sprawiedliwości. Po raz pierwszy zapisano to w latach dwudziestych XIII w. w „zwodzie” niemieckiego prawa ziemskiego[171]. Odstąpienie od stosowania odwetu przez ród lub państwo nie oznaczało, że winny nie poniesie żadnej odpowiedzialności za swój uczy-nek. Jeśli obie strony doszły do porozumienia, zawierano umowę kompozytową (pojednawczą), w której określano wymiar stosownego zadośćuczynienia. Wyroki uzupełniano elementami prawa zwyczajowego: nakazem postawienia krzyża pojednania (dziś nazywanego „pokutnymi”) lub odbycia pielgrzymki do wyznaczonej miejscowości. Dowodem po-bytu w wyznaczonym miejscu mogła być jakaś pamiątka lub potwierdzony notarialnie dokument. W dokumentach Rady Miasta Złotoryi zapisano, że w roku 1494 po uzgodnieniu wspólnej wersji przez nieumyślnych zabójców oraz rodzi-nę ofiary rada wydała postanowienie „w przyjaźni, nie na gruncie prawa”. Nieudana mediacja między stronami mogła doprowadzić do rozpatrzenia sprawy na gruncie prawa miejs-kiego, co mogło się zakończyć nawet wyrokiem śmierci dla pozwanych. Analogiczne zapisy odnotowujemy na terenach Rzeszy Niemieckiej, Czech, Moraw, Śląska i na Pomorzu. Istnieją też zapisy wyroków pojednawczych, w których przestępcę zobowiązano do wystawienia poczęstunku dla bied-nych w miejscu, gdzie popełnił przestępstwo. Dodatkowym obciążeniem mógł być obowiązek opłacenia biednym wizyty w łaźni miejskiej. W umowach kompozytowych sprawą pierwszorzędną było zadośćuczynienie materialne i mo-ralne osobie pokrzywdzonej. Zabójcy nakazywano opiekę finansową nad wdową i jej dziećmi aż do osiągnięcia przez nie pełnej samodzielności. Dzięki temu zabójca zyskiwał prze-baczenie. Niekiedy rodzina domagała się dodatkowych mani-festacji pokory sprawcy. W 1509 r. w Rasdorf obnażony do pasa zabójca musiał leżeć krzyżem na świeżej mogile zabitego. W innej umowie zapisano, że zabójca włoży ręce do grobu bądź będzie trzymał nieboszczyka za dłonie i jego bezpośrednio prosił o przebaczenie. Umowy pojednawcze zostały zakaza-ne w 1532 r., kiedy to cesarz niemiecki Karol V wprowadził nowy kodeks karny, tzw. Constitutio Criminalis Carolina, na mocy którego zabójca stawał przed sądem orzekającym surowszą karę. Zwyczaj nieformalnego sądzenia i zawierania ugody był jednak tak zakorzeniony, że przetrwał jeszcze do XVII w., zanim państwo zaanektowało resztę przestrzeni społecznej.

Z kolei w Rzeczpospolitej Szlacheckiej od XVI w. ist-niała instytucja jednacza[173]. Była to osoba, która cieszyła się zaufaniem i autorytetem wśród najbliższej społeczności. In-stytucja ta została powołana z powodu niewydolności sądów państwowych zarówno pod względem długości oczekiwa-nia na rozstrzygnięcie swojej sprawy, jak i możliwości wyeg-zekwowania zapadłych postanowień. O jednaczu można przeczytać głównie w zapisach pamiętnikarskich, które po-kazują, że była to forma bardziej zbliżona do arbitrażu niż do mediacji. Poddanie się wyrokowi jednacza było wzmoc-nione jego autorytetem i powiązaniami, jakie istniały mię-dzy członkami najbliższej społeczności. Podobne instytucje funkcjonowały w tym samym czasie w większości miast, będąc uzupełnieniem sądów grodzkich. Sądownictwo po-lubowne zostało zlikwidowane dekretami władz zaborczych w pierwszych dekadach XIX w.

Zasadność istnienia prawa państwowego już w średnio-wieczu kwestionowały niektóre kacerskie ruchy religijne: piętnastowieczni taboryci i bracia czescy[174]. Bojkot prawa pań-stwowego deklarowali także wyznawcy powstałego w końcu XIX w. odłamu rosyjskiej sekty duchoborców. Byli to wspie-rani finansowo przez Lwa Tołstoja swobodnicy.

Państwowy system prawa karnego wspierany metafizycz-ną filozofią i tezami o ułomności natury ludzkiej zakwestiono-wali w XIX w. anarchiści. Jednym z fundamentów myśli anar-chistycznej stało się od tej pory przekonanie, że prawo karne jest przede wszystkim narzędziem czysto politycznym, za pomocą którego utrzymuje się w posłuchu i represjonuje społeczeństwo. Według Proudhona miejsce praw miały zająć umowy między zainteresowanymi, a sędziów zastąpić mieli arbitrzy[175]. Ba-kunin początkowo opowiadał się za wybieraniem sędziów w głosowaniu powszechnym. W późniejszym czasie pisał, że „w społeczeństwie ugruntowanym na równości i solidarności, na wolności i poszanowaniu człowieka autorytet opinii pub-licznej zastąpi sądownictwo”[176]. Ten autorytet miał mieć większą siłę oddziaływania niż kodeksy, klawisze i kaci. Dla Kropotkina wychowanie moralne i praktyka pomocy spo-łecznej były bardziej skuteczne niż represje. Pisał, że więzie-nia tylko deprawują, a surowość kar nie zmniejsza liczby przestępstw. Kropotkin cenił jednak prawo zwyczajowe (które miało się na krótko odrodzić w Hiszpanii w anarchi-stycznych kolektywach rolnych w latach 1936–1937). Rów-nież Malatesta był przekonany, że liczba przestępców ulega zmianie nie tyle pod wpływem środków karnych, ile pod wpływem warunków ekonomicznych i stanu opinii pub-licznej[177]. Zwyczaje i tradycje cenił wyżej niż kodeksy karne. Konflikty miały być rozwiązywane z pomocą dobrowolnie wybieranych sędziów polubownych. Podobną wizję prze-kształcenia wymiaru sprawiedliwości prezentowali pod-czas drugiej wojny światowej polscy anarchosyndykaliści: „Wymiar sprawiedliwości przechodzić będzie stopniowo do organów praworządności rewolucyjnej – od trybunałów chłopsko-robotniczych do sądów stowarzyszeniowo-zawodowych powiązanych z pochodzącymi z wyboru karnymi sądami ludowymi”[178].

Anarchochrześcijanin Lew Tołstoj pod koniec życia toczył dysputy z prawnikami. Na podstawie swojej znajomości ro-syjskich więzień przełomu XIX i XX w. doszedł do wniosku, że większość osadzonych trafiło tam za czyny popełnione w okolicznościach wyjątkowych, jak uniesienie, zazdrość, upojenie, karano ich więc za takie czyny, jakie prawie na pewno popełniliby ci, którzy ich sądzili i karali, gdyby zna-leźli się w tych samych warunkach. Znaczny procent więź-niów mieli też stanowić ludzie, którzy moralnie przewyższają resztę społeczeństwa (sekciarze, przestępcy polityczni, skazani za strajki oraz inne formy buntu). Wśród osadzonych mia-ło nie brakować ludzi, wobec których społeczeństwo było o wiele bardziej winne niż oni wobec społeczeństwa. Zali-czył do tej kategorii ludzi opuszczonych, doprowadzonych do ostateczności nędznymi warunkami życia, ogłupionych uciskiem i pokusami. Uznał, że przestępcy działający w ma-jestacie prawa jako pierwsi powinni być pozbawieni wol-ności[179].

Na peryferiach nowoczesnego świata przetrwały jed-nak do dnia dzisiejszego enklawy niepaństwowego wymiaru sprawiedliwości. Zaliczyć do nich należy sądy ludowe spra-wowane przez mediatorów w położonych na terytorium Gruzji regionach Górna Swanetia, Chewsuretia, Pszawetia oraz w Czeczenii. Obowiązujące tam prawo zwyczajowe (adat w Czeczenii i adati w Gruzji) cieszy się wśród ludności większym autorytetem niż kodeksy państwowe. Sędziowie są wybierani przez mieszkańców podczas lokalnych uroczy-stości lub wyznaczani przez starszyznę. Prowadzenie mediacji nie jest wynagradzane pieniężnie. Znajomość norm prawa zwyczajowego jest tam wspólna wszystkim członkom społeczności, stanowi bowiem integralną część procesu wy-chowania młodzieży. Sądy ludowe w Swanetii starają się prowadzić negocjacje i zapobiegać krwawym zemstom, pro-ponując zadośćuczynienie, pogodzenie stron, ewentualnie wykluczenie przestępcy ze społeczności połączone z konfi-skatą majątku na rzecz poszkodowanego i banicją sprawcy. Bywa jednak, że obie strony konfliktu nie chcą kierować sprawy do sądu ludowego i wendeta trwa kilkadziesiąt lat. Należy też pamiętać, że struktury oparte na tradycji czasami traktują kobiety i młodzież jako mniej ważną część społecz-ności i nie przywiązują wagi do ich zdania podczas dyskusji. Mediatorami mogą być zresztą wyłącznie mężczyźni, którzy ukończyli sześćdziesiąt lat. Szczególnie drastyczne przypad-ki nierównego traktowania mają miejsce w orzecznictwie sądów ludowych w Wąwozie Pankiskim, na pograniczu gruzińsko-czeczeńskim zamieszkanym głównie przez Kisty-nów[180]. Odnotowano w tym regionie przypadki decyzji sądu ludowego (mechk cheli) o wydaniu kobiety za mąż wbrew jej woli. Wszystko odbywało się w ramach godzenia zwaś-nionych rodów, chociaż zwykle wystarcza odszkodowanie. Państwo gruzińskie toleruje działalność niepaństwowych sądów i nie próbuje kwestionować ich orzeczeń.

Odmienny charakter mają sądy na terytorium opano-wanym przez zapatystowską partyzantkę w stanie Chiapas w południowym Meksyku, gdzie normy prawne również określane są przez członków lokalnej społeczności, jednak widoczne są tam starania o równe traktowanie kobiet i męż-czyzn. Zapatyści domagają się uznania przez państwo meksykańskie tradycyjnych praktyk sądowych wśród Indian (sa-morządność prawna wedle obyczajów i tradycji) oraz wy-cofania policji z terenów zajmowanych przez autonomiczne wspólnoty. To reakcja na dyskryminujące praktyki ze strony państwowych sądów i organów ścigania.

Nie bez znaczenia dla zrozumienia przyczyn rozwoju alternatywnych form wymiaru sprawiedliwości jest fakt, że struktury państwowe nie są w stanie zapewnić wszystkim obywatelom jednakowego bezpieczeństwa i sprawiedliwego procesu. Tam, gdzie sytuacja staje się krytyczna lub istnieją silne tradycje tworzenia samorządnych struktur pozapań-stwowych, powstają też warunki pozwalające na rozbudowę nieformalnego wymiaru sprawiedliwości. Z opisaną sytu-acją mają do czynienia mieszkańcy slumsów w Republice Południowej Afryki. Istnieje tam wiele organizacji zapew-niających bezpieczeństwo i rozwiązywanie konfliktów: od komitetów ulicznych stowarzyszonych z Narodowo-Oby-watelską Organizacją Południowej Afryki (SANCO), aż do prywatnych struktur oraz organizacji, w których łączy się po-rządek państwowy z niepaństwowym[181]. Każda z tych struktur działa niezależnie, ponieważ państwo faktycznie wycofało się z obowiązku zapewnienia bezpieczeństwa na ulicach bied-nych dzielnic i miast. Biedni sami musieli znaleźć sposób na zapewnienie porządku i sprawiedliwości. Niepaństwowa sprawiedliwość jest obecna przede wszystkim w niezamoż-nych dzielnicach Port Elisabeth, Johannesburga i Kapszta-du, a także w okręgach Gugulethu, Khayelitsha, Crossroad, Nyagna i Phillipi. Jednym z nowych miast, w którym moż-na dostrzec wielość struktur porządku prawnego, jest Khay-elitsha, licząca ponad 500 tys. mieszkańców, z których zdecydowana większość jest obecnie bezrobotna. Nazwa Khayeli-tscha oznacza „nowy dom”. Miasto powstało w końcowym okresie apartheidu jako jedno z gett dla czarnej ludności, oddalone o 20 km od przeznaczonych wyłącznie dla bia-łych obywateli przedmieść Kapsztadu. Sytuacja polityczna uległa zmianie, ale segregacja ekonomiczna utrzymuje się w dalszym ciągu. Największy autorytet wśród mieszkań-ców ma obecnie utworzone w 1995 r. Forum Bezpieczeństwa Lokalnego Khayelitsha (KCPF). Wszyscy członkowie orga-nizacji są wolontariuszami, kierujący pracą w dzielnicach komitet wykonawczy wybierany jest przez ogół mieszkań-ców. Do biura forum można przyjść z praktycznie każdym rodzajem problemów. W niektórych przypadkach klient dostaje radę, w innych – fachową poradę prawną, czasami członek komitetu działa jako mediator, a nawet jako sędzia w sporze. Procedura rozstrzygania sporów jest bardzo luźna i czasami, zamiast wzywać stronę pozwaną, członek dziel-nicowego komitetu udaje się do jej domu, aby przedysku-tować problem. Ogólnie rzecz biorąc, rozwiązywanie spo-rów polega na zebraniu wszystkich stron, wysłuchaniu ich i zaproponowaniu rozwiązania. Sprawy dotyczące zabójstw i gwałtów odsyłane są do policji państwowej, a sprawy drob-nych konfliktów sąsiedzkich są przekazywane komitetom ulicznym. Forum monitoruje jednak postępy w śledztwie prowadzonym przez policję i zdarza się, że w imieniu po-szkodowanych żąda odwołania osoby kierującej dochodze-niem (zwykle skutecznie); tworzy także straże sąsiedzkie i zaj-muje się zapobieganiem przestępstwom. Komitet uliczny oznacza z kolei organizację obywatelską tworzoną przez gru-pę ludzi, którzy żyją w bliskim sąsiedztwie. Komitety uliczne powstały jeszcze w czasach apartheidu i stanowiły bazę te-renową oporu przeciwko porządkowi państwowemu, a do roku 1994 samodzielnie rozstrzygały wszystkie sprawy karne.

Dzisiaj komitety ograniczają swoje sądownictwo do spraw najprostszych, do sporów w rodzinach i między sąsiadami. Dla wielu osób z komitetów procedura jest mało istotna, często stosują uznaniowość, rozstrzygnięcie sporu zależy od gotowości, z jaką strona jest skłonna nie tylko poddać się arbitrażowi, ale także zaakceptować rozstrzygnięcie. Oprócz wspomnianych organizacji mieszkańcy mogą się zwrócić do Komitetów Pokoju, których celem jest pojednanie stron. To jedyna struktura niepaństwowa, która stosuje ujednolico-ne procedury sądowe. Od roku 1996 działalność w mieście prowadzą także: Kongres Tradycyjnych Przywódców Po-łudniowej Afryki – „Contralesa”, który zamierza stosować wiejskie mechanizmy utrzymywania porządku społecznego na obszarach miejskich, oraz Agencja Przeciw Przestępczo-ści na Półwyspie, utworzona przez byłych partyzantów. Ta ostatnia struktura jest pewną formą prywatnego sądu i agen-cji ochroniarskiej dla osób ubogich. Agencja różni się od innych organizacji tym, że zajmuje się sprawami napadów z bronią i morderstw, pobiera opłaty za swoje usługi, jest też, niestety, oskarżana o liczne nadużycia siły. Należy pod-kreślić, że istnieje wolność wyboru, do której struktury udać się po ratunek. Ludzie mogą się zwrócić do Forum lub do Agencji, a nawet do odległego sądu państwowego, kierując się tym, która z instytucji wyda im się najodpowiedniejsza w danej sprawie.

Samoorganizacja prawna mieszkańców slumsów w RPA stała się zjawiskiem masowym w rezultacie kryzysu insty-tucji państwa, ale nie znaczy to, że nowoczesne państwo wyposażone w sprawnie działające sądy, prokuraturę i po-licję rzeczywiście spełnia pokładane w nim nadzieje. Zdaje się temu przeczyć praktyka pobłażliwości dla przestępstw popełnianych przez osoby zajmujące wysokie szczeble dra-biny społecznej, zapełnianie więzień biedotą, ograniczanie praw obywatelskich w imię obrony przed terroryzmem oraz towarzyszący im od kilku dziesięcioleci opór ze strony ra-dykalnych ruchów wolnościowych, anarchistycznych, lewi-cowych, organizacji obrony praw człowieka, a nawet części środowiska prawniczego w USA, Kanadzie, Europie i wielu innych miejscach na świecie.

Kryminologia radykalna

Prawdziwy przełom w myśleniu o przestępczości i przestęp-cach nastąpił w latach sześćdziesiątych XX w. wraz z nowym nurtem socjologii amerykańskiej: teorią naznaczania spo-łecznego, zgodnie z którą przestępczość i dewiacja są wytwo-rami reakcji społecznej, a nie obiektywnymi właściwościami ludzkich zachowań[182]. W dziedzinie dewiacji nie aktor, lecz widownia jest zmienną podstawową.

Wydarzenia rewolty 1968 nie pozostały bez wpływu na te-orie kryminologiczne. Kryminologia radykalna narodziła się na uniwersytecie w Berkeley w Kalifornii. W roku 1968 gru-pa profesorów i studentów zajęła się krytyczną analizą prawa karnego i wymiaru sprawiedliwości w imię obrony praw czło-wieka przed państwem. Programowym tekstem grupy kry-minologów radykalnych stał się ogłoszony w 1970 r. artykuł Hermana i Julii Schwedingerów Obrońcy porządku czy straż-nicy praw człowieka[183], w którym autorzy proponowali koncep_ cję przestępstwa jako naruszenia praw człowieka i wskazywa-li na państwo jako główny podmiot tak pojętej działalności przestępczej. Konsekwencją takiego ujmowania pojęcia prze-stępstwa jest rozszerzenie go na społecznie szkodliwe czyny nieznajdujące odbicia w kodeksach karnych oraz teza, że takie zjawiska jak rasizm, wojna czy nędza, powinny być traktowane jako przestępstwa[184]. Dotychczas nietykalne pań-stwo awansowało do roli jednego z głównych przestępców. Kryminolodzy z „obrońców porządku” mieli przeistoczyć się w „strażników praw człowieka”. W 1972 r. utworzono Związek Radykalnych Kryminologów (URC) i czasopis-mo „Przestępstwo i Sprawiedliwość Społeczna”. Związek stawiał sobie za cel konstruowanie definicji przestępstwa uwzględniającej interesy ludzi z uciskanych klas społecz-nych, edukację, prowadzenie badań i akcji politycznych. W 1974 r. Anthony Platt (jeden z założycieli URC) ogłosił manifest, w którym stwierdził, że badania kryminologicz-ne prowadzone na zlecenie organów państwa ograniczają swobodę uczonych, narzucają im określone interesy jako priorytetowe, a także korumpują ich wizją korzyści ma-terialnych i urzędowego prestiżu[185]. Po kilku latach konflikt z władzami doprowadził do zamknięcia instytutu w Ber-keley. W 1975 r. Barry Krisberg opublikowała książkę opi-sującą zależność między przestępczością a przywilejami spo-łecznymi[185]. W tym samym roku ukazała się praca zbiorowa Żelazna pięść i aksamitna rękawiczka, poświęcona analizie działalności policji. Otwarcie represyjne działania – nazwane przez autorów funkcją „żelaznej pięści” – stanowią właściwą domenę policji, chociaż są ukrywane i neutralizowane przez funkcję „aksamitnej rękawiczki”, którą charakteryzuje ha-sło: policja bliżej obywateli – w ramach udzielania niezbęd-nych informacji, ratowania życia, regulowania ruchu ulicznego i łapania zbrodniarzy[186]. Inni autorzy kontynuujący badania w konwencji antypolicyjnej przedstawili wniosek, że wymiar sprawiedliwości, a szczególnie policja, przyczy-nia się do wzrostu przestępczości przez wzmaganie kontroli, uwalnianie niektórych sprawców od odpowiedzialności oraz skryte ułatwianie popełniania określonych przestępstw[187]. W związku z tym Gilbert Cantor zauważył, że gdyby system sądowniczy miał bardziej cywilistyczny charakter, można by także przyjąć cywilistyczne standardy dowodowe, co dopro-wadziłoby do zwiększenia liczby przedstawicieli władz pocią-ganych do odpowiedzialności za wyrządzone krzywdy[188].

Próbę demistyfikacji prawa podjął również Richard Quin-ney. Naturalne prawa, przysługujące – jego zdaniem – tylko jednostkom i grupom społecznym, a nie państwu czy społe-czeństwu jako całości, usprawiedliwiają moralnie przeciwsta-wianie się opresyjnemu systemowi prawnemu. Jako alter-natywne rozwiązanie proponował radykalną decentralizację prawa, tak aby mogło ono służyć ochronie interesów jedno-stek, różnych grup społecznych oraz społeczności lokalnych. W 1977 r. Quinney w pracy Klasa, państwo i przestępstwo dowodził, że przestępstwo to manifestacja warunków mate-rialnych społeczeństwa, a jedną ze sprzeczności systemu jest to, że prawa tworzone przez klasę panującą muszą być przez nią naruszane, aby zapewnić trwanie kapitalizmu. Wyróżnił on dwa rodzaje przestępstw: przestępstwa przystosowania, czyli pospolite kradzieże, napady, zabójstwa, popełnione z re-guły w obrębie tej samej klasy, które nie stanowią one za-grożenia dla systemu. Inną kategorią są przestępstwa oporu, od czynów skierowanych przeciwko warunkom pracy aż do „świadomych politycznie aktów rebelii”[189].

W inny jeszcze sposób krytyczną analizę prawa uprawiał William Chambliss. Nad filozoficzne spekulacje przedkła-dał konkretne badania historyczne. Przeprowadził on analizę angielskiego ustawodawstwa o włóczęgostwie, dowodząc, że przemiany tego prawa pozostawały w ścisłym związku ze zmianami sytuacji społeczno-ekonomicznej. Pochodzące z XIV w. pierwsze statuty przeciw włóczęgom zmuszały ich do pracy z powodu braku siły roboczej w majątkach moż-nowładców. W końcu XVI w. z powodu nadmiaru rąk do pracy zaprzestano przymuszania do niej i zaczęto posługiwać się prawem do kryminalizowania włóczęgów przez usuwa-nie ich z miast, osadzanie w więzieniach lub przepędzanie z traktów handlowych. Działo się to pod wpływem rozwoju handlu i transportu. Zdaniem autora, ewolucja angielskiego prawa ukazuje jasno, w jaki sposób prawo uwzględnia intere-sy i potrzeby grup, które kontrolują ekonomiczne instytucje społeczeństwa. Wychodząc od teorii marksistowskiej, uznał konflikt za siłę sprawczą tworzącą prawo, a stosunki pracy i produkcji za ważniejsze dla treści i funkcjonowania prawa niż ogólnospołeczne interesy i wartości[190].

Zbliżone poglądy prezentował Stuart L. Hills. Akcep-tację prawa opisał jako rezultat manipulacji ze strony tych, którzy posiadają władzę i zdolni są narzucić społeczeństwu swoje oceny. Zauważył, że gdyby wyeliminować wszystkich konsumentów i sprzedawców marihuany, alkoholików, ho-moseksualistów, osoby zaangażowane w dokonywanie abor-cji, oszustów podatkowych, drobnych złodziei, wandali, hi-pisów i prostytutki oraz innych sprawców zachowań uznawanych za dewiacyjne – niewiele pozostałoby z istniejącego społeczeństwa. Mit społeczeństwa zjednoczonego wokół re-guł prawnych służy więc stygmatyzacji tych, którzy są niewy-godni dla istniejącego podziału władzy[191]. Pochopne uznanie wszystkich przestępców za „politycznych rebeliantów” lub „ofiary systemu” doprowadziło niektórych amerykańskich kryminologów do całkowitego odrzucenia prawnej definicji przestępstwa. Natomiast Quinney i Chambliss przekonywa-li, że prawo karne przynajmniej częściowo chroni prawa czło-wieka[192]. Wielu spośród amerykańskich kryminologów coraz wyraźniej ciążyło w stronę religijnego niemalże przywiązania do ideologii marksistowskiej. W rezultacie zaczęły powsta-wać niesprawdzalne tezy, iż przestępczość klasy robotniczej jest postępowa, a lumpenproletariatu reakcyjna.

Najbardziej radykalni i zbuntowani socjologowie bry-tyjscy, którzy sympatyzowali z anarchizmem, utworzyli w 1968 r. Krajową Konferencję Dewiacji. Ta kilkunastooso-bowa grupa dzięki niezwykle aktywnej działalności nauko-wej już po czterech latach skupiała 350 młodych uczonych, ewoluując jednak w stronę marksizmu. W 1973 r. ukazała się Nowa kryminologia I. Taylora, P. Waltona i J. Younga, w której autorzy zarzucili tradycyjnej kryminologii skrajny pragmatyzm, obsesję resocjalizacji i tworzenie ekspertyz, któ-re ułatwiają sprawowanie władzy, ale nie pomagają w roz-wiązywaniu problemów. Krytykowali koncepcje Schredinge-rów, twierdząc, że nauka oparta na „autonomicznej defi nicji przestępstwa” i wskazująca konieczność karania niektórych działań rządzącej elity jest tylko odwróceniem tradycyjnej kryminologii wynikającym z liberalnego, moralnego oburze-nia. Za cel swojej grupy uznali stworzenie społeczeństwa, w którym fakty ludzkich odmienności osobistych, organicz-nych i społecznych nie będą podlegały władzy karania[193]. Od czasu wydania w 1976 r. pracy Colina Sumnera wśród krymi-nologów radykalnych w Wielkiej Brytanii zaczął przeważać pogląd, że prawo karne łączy w sobie sformalizowaną wersję zasad klasy panującej z elementami historycznie wykształco-nej zgody społecznej.

W 1969 r. powstało w Niemczech Zachodnich Koło Ro-bocze Młodych Kryminologów, którego członkowie pod-jęli ostrą krytykę zasad i funkcjonowania wymiaru spra-wiedliwości w kontekście nasilających się represji wobec ruchu kontestującego władzę (zaczynała się konfrontacja pomiędzy państwem a bojowcami lewicowej Rote Arme Fraktion). Do swojego programu wpisali zamiar edukowa-nia, ujawniania stronniczości i uprzedzeń w działalności in-stytucji kontroli społecznej, walkę z kapitalizmem, współ-pracę z organizacjami więźniów i byłych więźniów w celu zmiany sposobu kształcenia personelu instytucji kontroli społecznej oraz reformowanie prawa[194]. Reprezentatywna dla tego środowiska była praca niemieckiego kryminologa Karla Schumanna. Badał on problem tzw. fałszywej świa-domości przestępców, polegający na tym, że akceptują oni w zasadzie ideologię stosowanego wobec nich prawa karne-go. Za jedyną dziedzinę, w której prawo karne ma charakter uniwersalny, uważał przestępstwa przeciwko państwu, gdyż broni się ono przed każdym zamachem na swoje interesy bez względu na pochodzenie sprawcy. Zaznaczał jednak, że członkowie uprzywilejowanych grup społecznych mają najmniej motywów do popełniania przestępstw przeciwko swemu państwu. Zajmował się także ujawnianiem wyjątków od prawnego zakazu stosowania przemocy, takich jak tolerowanie przemocy domowej, policyjnej, więziennej, rzą-dowej, protekcji, inwigilacji i szantażowania słabszych grup społecznych. Opowiadał się za społeczeństwem, w którym interesy żadnej grupy społecznej nie będą uważane za ważniej-sze od innych w takim stopniu, aby musiało je gwarantować prawo państwowe[195].

We Włoszech kryminologia radykalna została zdomino-wana przez marksistów skupionych wokół wydawanego od 1975 r. pisma „La Questione Criminale”. Duchowy przywód-ca tej grupy, Alessandro Baratta, propagował alternatywną politykę kryminalną zwaną „konkretną utopią”, zmierzającą do stopniowego redukowania istniejącego systemu wymiaru sprawiedliwości karnej na rzecz abolicjonizmu[196].

Wyjątkowo oryginalny jest dorobek norweskiej krymi-nologii radykalnej, a szczególnie prace Nilsa Christie i Tho-masa Mathiesena z Uniwersytetu w Oslo. Mathiesen specja-lizował się w analizie systemu więziennictwa i proponował zastępowanie represji alternatywnymi środkami naprawczy-mi. Założył też organizację działającą na rzecz obrony praw więźniów[197].

Nils Christie w swoich pierwszych pracach wykazywał podobieństwo przestępców do nieprzestępców. Ujawniał na różnych przykładach rozbieżność prawniczej dogmatyki i prawa w praktyce oraz sprzeczność między ideą kary i re-socjalizacji. Jego pierwsza praca z 1968 r. poświęcona była wartości różnych środków karnych, które podobnie jak wartość pieniądza mogą wzrastać lub opadać. Gdy wzra-sta wartość ludzkiej egzystencji, wolnej od fizycznego bó-lu – dzięki higienie, opiece lekarskiej, lepszym warunkom mieszkaniowym i różnym udogodnieniom cywilizacyjnym – mniejsza ilość fizycznego cierpienia może kompensować to samo przestępstwo. Im lepsze jest normalne, codzienne życie, tym większą wartość ma jeden dzień spędzony w wię-zieniu, ponieważ rośnie cena wolności. „Transakcje karne” przypominają nieco obrót handlowy. Jednakże strona usta-lająca warunki obrotu znalazła uzasadnienie, aby utrzymać dłużej zaniżoną cenę wolności, twierdząc, że więzienie słu-ży leczeniu i resocjalizacji przestępcy. Christie doszedł do przekonania, że obecny wzrost dobrobytu materialnego skłaniać powinien do pozbawiania ludzi za karę raczej dóbr majątkowych niż wolności[198]. W pracy z 1978 r. pt. Więzie-nie w społeczeństwie lub społeczeństwo jako więzienie Chris-tie był już niemal abolicjonistą. Wykazał, że wiele instytucji społecznych ma cechy więzienia – są to: statek, klasztor, ro-dzina, szkoła, fabryka, koszary i wioska. Ci, którzy pracują w więziennictwie, próbują polepszyć swoją sytuację, pod-kreślając podobieństwo więzienia do domu, zakładu pracy, ośrodka leczenia lub przystosowania. Proponował on, że-by więzienie zastąpić przymusem pobytu w określonym miejscu, w którym skazaniec pojawia się regularnie, aby otrzymać przypomnienie o tym, że jest skazany. Wystarczy potwierdzenie winy i potępienie sprawcy[199].

Christie poświęcił wiele uwagi przykładom sprawiedli-wości naprawczej (np. w wioskach w Tanzanii), gdzie strony procesu są w centrum uwagi, w sprawie uczestniczą krewni i przyjaciele, publicznością jest cała społeczność, a sędziowie to eksperci z innej wioski. W ten sposób doszedł do konkluzji, że z winy państwa „konflikt został skradziony ofierze prze-stępstwa”[200]. Złodziejami stali się prawnicy, co potwierdza pogląd o depersonalizacji życia społecznego w państwie. Co-raz mniej wiemy o innych, niedostatecznie ich rozumiemy. Dostrzega on szansę zmian w tworzeniu niezawodowych i niewyspecjalizowanych sądów ukierunkowanych na roz-wiązywanie konfliktów i ochronę interesów strony pokrzyw-dzonej. Sądy te posługiwałyby się mieszaniną prawa karnego i cywilnego, z przewagą tego ostatniego. Celem byłoby za-dośćuczynienie ofierze konfliktu i ukaranie sprawcy, jak rów-nież udzielenie mu pomocy, jeżeli jej potrzebuje. Byłby to sąd równych sobie.

W książce Granice cierpienia[201], sprecyzował następujące warunki nowego systemu społecznego:

  1. wiedza o życiu innych członków lokalnej społeczności,

  2. brak hierarchicznej władzy,

  3. policjant jako „zakładnik” lokalnej społeczności,

  4. świadomość wzajemnej zależności członków spo-łeczności,

  5. system wierzeń ograniczający możliwość posługiwa-nia się cierpieniem.

Dopełnieniem systemu byłaby sprawiedliwość uczestni-cząca, posługująca się komisjami rozjemczymi i sądami. Im mniej centralizacji i hierarchii, tym silniejsze będzie dążenie do zadośćuczynienia ofierze. Powinniśmy zbliżać karę do ceremonii żałoby lub pogrzebu, przez co będzie ciągłym dialogiem podobnym do tego, który ma miejsce w spra-wach cywilnych. Odpowiedź na pytanie, jak daleko można się posunąć w ograniczaniu państwa, pozostawił Christie praktyce i przyszłym doświadczeniom.

W Polsce entuzjastami poglądów Nilsa Christie byli nie-żyjący już Lech Falandysz i Wiktor Osiatyński, który na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku wykazywał skłonność do idealizowania społeczności tradycyjnych w za-kresie działań mediacyjnych.

Samorządność prawna wobec instytucji państwa

Charakterystyczna dla wszystkich nurtów kryminologii ra-dykalnej była ciągła rozterka wyboru między „akcją rewolu-cyjną” a działaniami reformatorskimi, między anarchizmem a tradycyjnym marksizmem. Wraz z upływem lat grono sym-patyków tej dyscypliny powiększało się o przedstawicieli za-wodów prawniczych (np. adwokaci broniący brytyjskich gór-ników w procesach o udział w gwałtownych akcjach przeciw rządowi Margaret Thatcher) i nasilała się tendencja do stop-niowego reformowania prawa. Aktualna pozostała metoda ujawniania prawdziwych beneficjantów i osób pokrzywdzo-nych określonymi przepisami oraz ukazywanie podwójnych standardów tzw. państwa prawa.

Trwałym osiągnięciem kryminologii radykalnej jest wprowadzenie do obiegu myśli i praktyki prawniczej poję-cia sprawiedliwości naprawczej. Jest ona próbą „odzyskania konfliktu” przez strony procesowe. Sprawiedliwość napraw-cza polega na obciążeniu sprawcy odpowiedzialnością za naprawienie krzywdy wyrządzonej ofierze. Jej rzecznikiem był w Polsce Lech Falandysz, który krytykował sądy pań-stwowe za to, że liczą się w nich tylko trzy strony: prokura-tor, sąd i „interes wymiaru sprawiedliwości”. W cieniu tego ostatniego maleją interesy jednostek i prawa obywateli. Orzekanie grzywny na rzecz państwa – a nie ofiary – nazy-wał: „wygospodarowywaniem dochodu z ludzkiej krzywdy i cierpienia”. Zwracał uwagę, że konflikty, które kodeksy państwowe określają mianem przestępstw, bardzo często są konfliktami między jednostkami, a charakter publiczny jest im nadawany niejako z góry przez państw[202]. Przywrócenie sprawiedliwości powinno się wyrażać raczej rekompensatą materialną, podjęciem przez sprawcę pracy na rzecz ofiary, jej rodziny lub społeczności lokalnej, bezpośrednim naprawie-niem szkód materialnych lub zadośćuczynieniem moralnym w postaci przeprosin i różnych zobowiązań. Rolę sędziego ma przejąć mediator, a rozmowy mogą mieć charakter pośredni lub bezpośredni, zależnie od potrzeb pokrzywdzonych.

Koncepcja rozwiązywania problemów na drodze negocja-cji między sprawcą a ofiarą pod kierunkiem mediatora zaczę-ła zyskiwać uznanie w niektórych społecznościach lokalnych w USA. Harwardzcy prawnicy Lon L. Fuller i Richard Dan-zig zaproponowali tworzenie rad sąsiedzkich o charakterze mediacyjnym. Z tej sugestii wyłoniły się Sąsiedzkie Ośrodki Sprawiedliwości w trzech miastach. W latach osiemdziesią-tych XX w. powstały w San Francisco Rady Wspólnoty, które zdystansowały się od państwowego wymiaru sprawiedliwości i zaczęły bazować na filozofii upodmiotowienia społeczności lokalnej[203]. Kierowanie przestępców na programy kształcenia połączone z korzystaniem przez nich z socjalnych i medycz-nych ośrodków doradztwa przyniosło spadek przestępczości z użyciem przemocy o ponad 30%. Polityka naprawcza zasto-sowana w San Francisco okazała się nawet bardziej skutecz-na niż nowojorska polityka „zero tolerancji”, lecz była mniej spektakularna, więc nie wzbudziła zainteresowania mediów ani wpływowych polityków[204].

Natomiast antropolog Michael Löwy zasugerował, że warto wykorzystać doświadczenia mediacyjne wiosek w Ghanie. Tradycje rdzennej kultury zostały rzeczywiście wykorzystane w odrodzeniu praktyk naprawczych i wspólnotowych w No-wej Zelandii, Kanadzie i Australii[205]. Maoryska ludność No-wej Zelandii zabiegała w latach osiemdziesiątych XX w. o większe uznanie dla swych tradycji sądowych. Kiedy czło-nek tej społeczności „popadł w kłopoty”, zbierała się rodzi-na, klan, sąsiedzi, a nawet plemię, by omówić sprawę i zna-leźć najlepsze rozwiązanie. Jeśli człowiek kogoś skrzywdził, pokrzywdzony także uczestniczył w takim zgromadzeniu. Anglosaskie prawo karne było im z gruntu obce. Pod ich na-ciskiem wprowadzono w 1989 r. grupowe konferencje ro-dzinne, zarówno w przypadkach należących do kompetencji systemu opieki społecznej, jak i w przypadku przestępstw młodocianych. Istotnym novum było włączenie do postępo-wania mediacyjnego rodziny sprawcy i ofiary, a także prak-tyki naprawcze jako alternatywa dla więzienia lub zmniej-szenie wyroku. 60% ofiar uczestniczących w konferencjach rodzinnych uznało je za „pomocne i satysfakcjonujące”, 25% miało negatywne odczucia. Praktykę o podobnie wspólno-towym charakterze po raz pierwszy zastosowano w Kana-dzie w 1992 r. Sędzia Barry Stuart zaproponował wtedy spo-łeczności lokalnej udział w tzw. grupie orzekającej w celu wypracowania konstruktywnych, wyrównawczych rozwią-zań. Orzeczenie zawierało też mniej surowe sankcje karne niż w tradycyjnym postępowaniu.

W 1995 r. powstał Zespół ds. Wprowadzenia Mediacji w Polsce, jako autonomiczny zespół w ramach Stowarzysze-nia Penitencjarnego „Patronat”. Rozpoczęto szkolenia me-diatorów. Już w maju 1995 r. sędzia Grażyna Śliwa z Sądu Rejonowego w Zielonej Górze rozpoczęła jako pierwsza pro-wadzenie mediacji między sprawcą a ofiarą. Znowelizowany w 1997 r. kodeks karny przewiduje już możliwość media-cji, jednak konkretne zapisy mają wiele wad, a środowiska sędziowskie nie wykazują entuzjazmu[206].

I ty zostaniesz aresztowany

Policja jest instytucją, która kojarzy się z przeniesieniem odpowiedzialności za zapewnienie ładu i porządku na wyspecjalizowaną, scentralizowaną i lojalną wobec rządu grupę ludzi, którzy są opłacani przez społeczeństwo, mają monopol na posługiwanie się środkami przemocy, a ich za-daniem jest służenie pomocą wszystkim obywatelom bez względu na ich pozycję społeczną, wiek, płeć, rasę i prze-konania polityczne. Trudno zaprzeczyć, że policja zwalnia nas od konieczności codziennego myślenia o trudach walki z przestępczością, ale prawdą jest również to, że z funk-cjonowaniem policji państwowej wiążą się nierozerwalnie problemy kryminalne wynikające z nadużyć siły, wyobco-wania ze społeczeństwa i dyspozycyjności wobec władz po-litycznych. Hierarchiczna struktura połączona z nawykiem wykonywania wszystkich rozkazów bez poczucia osobistej odpowiedzialności prowadzi czasem do sytuacji, które za-grażają zdrowiu i życiu uczestników strajków, demonstracji czy innych akcji nieposłuszeństwa obywatelskiego. Przy po-mocy oddziałów policji rząd najbardziej demokratycznego państwa może złamać opór lokalnej społeczności, która nie zgadza się na eksmisję lokatorów lub niebezpieczną dla zdrowia okolicznej ludności inwestycję. Zdarzają się nawet interwencje policyjne przeciwko legalnym i pokojowym demonstracjom. Przykładem może być brutalne rozbicie przez oddziały prewencji Marszu Równości w Poznaniu w 2005 r.

Ocena decyzji rządu o interwencji policji pod kątem jej legalności nie jest troską samej policji, ponieważ wykonuje ona wszystkie polecenia zwierzchnich władz. Istnieje też bar-dzo silna pokusa, żeby rozwiązywać problemy ekonomicz-ne za pomocą wzmożonych represji policyjnych. Zamiast szukać przyczyn agresji, frustracji i wzajemnej nieufności w obowiązującym systemie rynkowym, można skupić uwa-gę wyłącznie na jego skutkach: zamontować kamery tele-wizyjne na ulicach, postawić policjantów przed szkołami i zarządzić godzinę policyjną dla nieletnich. Kiedy wysyła się dodatkowe oddziały policji celem spacyfikowania nie-bezpiecznego osiedla, nie trzeba już tak bardzo tłumaczyć się przed opinią publiczną z fatalnych warunków mieszka-niowych i braku zatrudnienia. Uwaga potencjalnych wybor-ców zostaje przeniesiona na spektakl medialny towarzyszący pościgom policyjnym i efektownemu pałowaniu niesfornej młodzieży.

Więzienia skutecznie uniemożliwiają sprawcom prze-stępstw popełnianie kolejnych zbrodni w trakcie odby-wania kary, ale nie zapobiegają popełnianiu przestępstw po opuszczeniu murów więzienia, kiedy dają o sobie znać samotność, niechęć ze strony ewentualnych pracodawców i podejrzliwość sąsiadów. Więzienie nie chroni społeczeństwa przed przestępcą – im dłużej przebywa on w zamknięciu, tym gorzej jest przystosowany do życia na wolności. Niemal każdy z istniejących współcześnie zakładów karnych produ-kuje jednostki bardziej niebezpieczne lub bardziej bezradne niż przed uwięzieniem. Ludzie po wyjściu z więzienia stają się mniej zdolni do wzięcia odpowiedzialności za siebie, zwiększa się u nich prawdopodobieństwo uzależnienia od narkotyków i alkoholu, co nie czyni życia ich rodzin i są-siadów spokojniejszym. Przerażeni tym stanem współoby-watele domagają się ponownej izolacji byłego więźnia, co sprawia, że staje się on jeszcze bardziej agresywny i skłonny do recydywy. W rezultacie jedynymi sojusznikami i przyja-ciółmi skazańca okazują się koledzy z więzienia, a jedynym pracodawcą – mafia. Najlepsze efekty w zapobieganiu re-cydywie przynosi zatrudnianie byłych więźniów[207], ale cóż z tego, skoro brakuje legalnej pracy nawet dla ludzi z czy-stą kartoteką. W ten sposób potwierdza się przekonanie, że kryminalista nie nadaje się w ogóle do życia na wolności. Zwolennicy zaostrzenia kar przekonują, że sprawca prze-stępstwa jest świadomy konsekwencji popełnionego czynu i powinien już nigdy nie opuścić murów więzienia. W związ-ku z tym w niektórych stanach Ameryki Północnej wpro-wadzono prawo, które karze dożywociem za podwójną re-cydywę, niezależnie od rodzaju przestępstwa. Zastanówmy się nad konsekwencjami takiego sposobu myślenia o prze-stępstwie, rozważmy, ile osób pozostałoby na wolności, gdy-by każdy sprawca czynu przestępnego trafiał za kratki. Kto spośród porządnych obywateli nigdy nie dopuścił się żadne-go z zakazanych prawem czynów: nie kserował książek, co stanowi łamanie praw autorskich i jest zagrożone karą pozba-wienia wolności do lat dwóch, nie zrywał jabłek w cudzym sadzie, nie wręczył nigdy lekarzowi łapówki, nie uczestniczył w nielegalnym zgromadzeniu, nie skłamał w zeznaniu podat-kowym, nie obraził słownie przedstawiciela władz państwo-wych lub nie szydził z uczuć religijnych, nie zażywał lekkich narkotyków, nie przekroczył granic obrony koniecznej, nie przewoził przez granicę nielegalnie alkoholu i papierosów, nie pomógł w przeprowadzeniu aborcji lub nie ściągał filmów z internetu? Nie zapominajmy, że w świetle przepisów pra-wa złodziejami są górnicy, którzy, przymuszeni nędzą, pra-cują w nielegalnych biedaszybach. Przestępcami są rolnicy, którzy niszczą transporty genetycznie modyfikowanego zboża, oraz skłotersi, którzy remontują i zasiedlają opusz-czone domy. Można osadzić w więzieniach większość oby-wateli, lecz kto ich będzie wówczas pilnował, kto będzie sądził?

Zgoda wszystkich liczących się na arenie politycznej ugrupowań partyjnych na zdominowanie życia społeczne-go przez rynkową rywalizację nie pomaga w ograniczeniu liczby popełnianych przestępstw. Błędem jest pomijanie w dyskusjach o genezie przestępczości oddziaływania kul-tury konsumpcyjnej. Przekaz reklamowy sugerujący, że nie można być szczęśliwym bez kolekcjonowania materialnych wyznaczników statusu społecznego, dociera do wszystkich i nie pozostaje bez wpływu na ludzi, którym brak wystarcza-jących środków finansowych. Włamania, napady rabunko-we i oszustwa stają się nieuniknione w społeczeństwie, któ-re postanowiło mierzyć wartość jednostek liczbą konsumo-wanych towarów. Podobne motywacje kierują politykami. Zrobią oni wszystko, żeby tylko nie przyznać się do porażki w walce z przestępczością i nie stracić sympatii wyborców. Polityka wzmożonych restrykcji i budowy nowych więzień nie poprawi stanu bezpieczeństwa, ale pomoże w wyka-zaniu się bezkompromisowością w walce ze złem. Każdą porażkę na tym polu zdołamy bez trudu wytłumaczyć zbyt małą skalą represji wobec przestępców. To znacznie prostsze niż zmiana polityki ekonomicznej.

Alternatywy dla państwowego aparatu represji

Czy możliwe jest wyobrażenie sobie społeczeństwa, w któ-rym przestała istnieć policja i zburzono wszystkie więzie-nia?

Zacznijmy od tego, że decyzji o wyeliminowaniu z życia społecznego policji państwowej, nie musi wcale towarzyszyć stan chaosu i bezprawia. Historia niemal wszystkich ruchów społecznych i organizowanych z ich udziałem demonstracji, strajków, nie wspominając o powstaniach i rewolucjach, ob-fituje w przykłady tworzenia własnych służb porządkowych. Różne są ich nazwy i formy organizacyjne, wspólną cechą jest natomiast bezpośredni związek ze społecznością, która powołała je do życia i której strzegą przed prywatnymi lub państwowymi agresorami. W odróżnieniu od prawicowych grup samoobrony, nie wykazują powiązań ze strukturami władzy państwowej i nie korzystają z finansowania przez prywatnych przedsiębiorców.

Podczas organizowanych w Polsce demonstracji środowisk alterglobalistycznych można czasem dostrzec ludzi z opas-kami na ramionach, zwykle anarchistów, którzy monitorują trasę przemarszu, pomagają w ustawieniu sprzętu nagłaśnia-jącego i ochraniają uczestników zgromadzenia. Podobne służ-by funkcjonują w trakcie demonstracji związkowych i straj-ków okupacyjnych. Komitet strajkowy wyznacza ludzi, któ-rzy nie pozwalają łamistrajkom i ochroniarzom wynajętym przez właściciela wtargnąć na teren przedsiębiorstwa, pilnują, żeby nikt nie wniósł alkoholu, narkotyków itp. Bywało, że or-ganizowane w związku z potrzebą chwili grupy samoobrony robotniczej liczyły tysiące ludzi, a nawet dysponowały bronią palną. Tak było w okresie rewolucji 1905 r. na ziemiach pol-skich i w Rosji, a także podczas rewolucji rosyjskiej w 1917 r.

Zbrojne patrole tworzyli uczestnicy strajku generalnego w Buenos Aires w 1919 r.[208] i strajku czynnego we Włoszech w 1920 r.[209]. Dla ochrony demonstracji związkowych przed atakami faszystowskich bojówek powołano w 1929 r. na terenie Górnego Śląska anarchistyczną milicję Schwarze Scharen (Czarne Szeregi)[210]. Organizacja prowadziła aktyw-ną działalność do roku 1933. Milicje robotnicze powoływane w oparciu o anarchistyczne i socjalistyczne związki zawodo-we przejmowały kontrolę nad całymi miastami w rewolu-cyjnej Hiszpanii w 1936 r.[211]. Konkurencją dla państwowego aparatu represji stawały się oddziały samoobrony tworzone przez boliwijskich górników w latach 1952–1964[212], podob-nie jak ochotnicze oddziały robotników i studentów wal-czących z radziecką interwencją na Węgrzech w 1956 r.[213].

Nawet po upadku rewolucji węgierskiej uzbrojone straże fabryczne nie chciały oddać kontroli nad zakładami pracy przedstawicielom partii komunistycznej. Delegaci Central-nej Budapeszteńskiej Rady Robotniczej domagali się w lis-topadzie 1956 r. całkowitej likwidacji komunistycznej mili-cji i zastąpienia jej strażą robotniczą. Ich opór został jednak zdławiony w grudniu 1956 r. Pozbawione broni, lecz dobrze zorganizowane straże strajkowe strzegły porządku podczas protestów polskich robotników w latach 1956–1957 i 1980–1981. Wyjątkowo udanym przykładem samoorganizacji spo-łecznej w dziedzinie utrzymania porządku była Milicja PPS, aktywna podczas powstania warszawskiego w dzielnicach Żo-liborz i Stare Miasto. Pomimo że milicję tworzono z inicja-tywy Polskiej Partii Socjalistycznej, to miała ona charakter ochotniczej straży obywatelskiej[214]. Milicjanci wybierani byli nie przez kierownictwo partii, lecz przez mieszkańców kil-ku najbliższych domów. Pełnili swoje obowiązki społecznie, prowadzili wywiad kryminalny, strzegli mienia, interwenio-wali w drobniejszych sprawach i patrolowali okolicę. W opi-nii historyka Janusza Marszalca mieszkańcy wspomnianych dzielnic darzyli większym zaufaniem swoich milicjantów niż policję powstańczą. Straże obywatelskie zaczęto ponownie powoływać w Polsce w latach 2002–2004 (na osiedlu Huby we Wrocławiu, w Prochowicach i w Jedlinie Zdroju), tylko że od razu ograniczono ich kompetencje do pełnienia funk-cji pomocniczych względem policji, co grozi upodobnieniem tych niepaństwowych formacji do niesławnej ORMO.

Najważniejsza dla naszych rozważań jest jednak od-powiedź na pytanie, czy doświadczenia funkcjonujących w przeszłości i współcześnie niepaństwowych służb porządkowych możemy wykorzystać w celu usunięcia z życia spo-łecznego państwowego aparatu przymusu, czy społecznej samoorganizacji przypadnie zaledwie rola pomocnicza w za-pewnianiu publicznego bezpieczeństwa.

Policję państwową można w pełni zastąpić również za-wodową, lecz w pełni uspołecznioną policją lokalną – twier-dzi norweski kryminolog Thomas Mathiesen, ostrzegając równocześnie przed zwykłym dodawaniem policji lokalnej do jej państwowego odpowiednika. Policjant zakotwiczony na zewnątrz społeczności nie będzie dostatecznie wrażliwy na jej problemy. Należy zapobiegać sytuacjom, kiedy ak-cja „bliżej obywatela” przeistoczy się w system szpiegostwa, zaś policjant będzie dla lokalnej społeczności okupantem[215]. David Bayley z Uniwersytetu Nowy Jork w Albany, bada-jąc reakcje funkcjonariuszy i obywateli podczas interwencji policyjnych w Chicago, stwierdził, że u policjantów, którzy nie mają z mieszkańcami żadnych relacji, oprócz tych, podczas interwencji, pojawia się „mentalność oblężone-go”[216]. Gdy policjanci wysiadali z radiowozu w cieszącej się złą sławą dzielnicy, byli zwykle wystraszeni, zaczepiali ludzi na podstawie błędnych przesłanek, stosowali zastraszenia, groźby i przemoc wobec przypadkowych osób. Mieszkań-cy dzielnicy, szczególnie młodzież, nie pozostawali dłużni. Policjantów obrzucano kamieniami, a dzielnica zyskiwa-ła jeszcze gorszą opinię. Policjanci, którzy oglądają świat zza szyby radiowozu, są zapewne przydatni w pościgach za sprawcami napadów na banki, ale nie chronią zbyt dobrze zwykłych ludzi.

Spróbujmy przedstawić zasady organizacyjne i tryb pracy proponowanej policji lokalnej. Po pierwsze, likwidacji ulega zależność służbowa pomiędzy policją lokalną a komendą główną i ministerstwem. Postulowana formacja opłacana jest z budżetu gminy i otrzymuje strukturę poziomą, swego rodzaju sieć współpracy równorzędnych jednostek, które w razie większych problemów powołują wspólny sztab kry-zysowy i nic więcej. Wszystkie jednostki policji korzystają z pomocy gminnego laboratorium kryminologicznego i wy-specjalizowanej grupy detektywów. Rejony pracy poszcze-gólnych jednostek policji obejmują niewielkie obszary. W sam raz dla pieszych patroli. Policjanci mogą dzięki temu poznać ludzi i reagować adekwatnie do skali zagrożeń. Poli-cjanci z pieszych patroli są też mniej skłonni do nieuzasad-nionego stosowania przemocy, traktują ludzi z większą dozą zaufania. Każdy policjant zostaje zobowiązany do zamiesz-kania w rejonie, w którym chce pracować, dzięki czemu osobiście doświadcza rezultatów swej pracy. Współczesny policjant jest silny potęgą machiny państwowej. Policjant lokalny musi polegać na własnych umiejętnościach i zabie-gać o poparcie okolicznej ludności. Zapotrzebowanie na określoną liczbę policjantów zgłaszają dzielnicowe zebrania mieszkańców, które mogą również zwalniać ich ze służby.

Sprawdzonym rozwiązaniem jest straż obywatelska. Jej działanie oparte zostanie na zasadach zbliżonych do dzi-siejszej Ochotniczej Straży Pożarnej. Powoływana spośród ochotników, którzy mieszkają na danej ulicy, osiedlu czy dzielnicy, będzie pełnić służbę patrolową, reagować na syg-nały od mieszkańców.

W przeciwieństwie do policji państwowej, oddalonej od obywateli specjalnymi uprawnieniami i lojalnością wobec centrali, proponowane służby porządkowe: policja lokal-na i straż obywatelska, mogą być dowolnie modyfikowane stosownie do bieżącej sytuacji, a użycie ich w celu rozpę-dzenia demonstracji czy rozbicia strajku jest praktycznie niewykonalne. Podobnych zalet nie mają firmy ochroniar-skie. Prywatyzacja sfery bezpieczeństwa już dzisiaj prowadzi do katowania strajkujących robotników przez wynajętych ochroniarzy. Jesienią 2002 r. pracownicy firmy Impel spa-cyfikowali strajk w Fabryce Kabli w Ożarowie, używając przeciw robotnikom pałek, gazu łzawiącego i pięści. Prywat-ne firmy świadczące usługi w zakresie bezpieczeństwa poma-gają też bogatym trzymać biednych na dystans, za murami strzeżonych osiedli[218].

Pomimo wszystkich negatywnych doświadczeń ze sto-sowaniem izolacji więziennej może się okazać, że nie ma alternatywy dla pozbawienia wolności sprawców ciężkich przestępstw i psychopatów, tj. osób, które dopuściły się za-bójstw z premedytacją, gwałtów czy molestowania dzieci. To ludzie, którzy mogą stanowić zagrożenie dla życia i zdrowia innych osób, o ile pozostaną na wolności. Alternatywą dla więzienia będzie prawdopodobnie lincz, którego nie sposób uniknąć, jeśli sprawca ciężkiego czynu zostanie ujawniony. Konieczne będzie także stosowanie przymusu wobec osób, które pogwałcą warunki zawartej umowy mediacyjnej i nie naprawią szkód. W żadnym wypadku areszt czy więzienie nie może pozostać formą sprawiedliwości odwetowej, de-moralizującym skutkom pozbawienia wolności należy za-pobiegać poprzez ograniczanie kontaktów z innymi więź-niami oraz ułatwianie odwiedzania więźniów przez osoby bliskie i znajomych. Odwiedziny bez ograniczeń wprowa-dzono w niektórych zakładach karnych w Szwecji i w kil-ku specjalnych więzieniach dla rdzennej ludności Kanady. Spotkania odbywają się w specjalnych pokojach lub na otwartej przestrzeni. Skazani nie tracą kontaktu z bliskimi i mają dużo większe szanse powrotu do normalnego życia. W dalszym ciągu są to miejsca dobrze pilnowane przez uzbro-jonych strażników. Gdyby pozostawić w więzieniach tylko morderców i gwałcicieli, to większość zakładów karnych należałoby zamknąć. W 2004 r. karę więzienia odbywało w Polsce blisko 5 tys. zabójców i 2 tys. gwałcicieli, na ogólną liczbę 80 tys. osadzonych w zakładach karnych. Według da-nych polskiego więziennictwa dotyczących sytuacji w latach 2000–2003, sprawcy najcięższych przestępstw (gwałty, pedo-filia, morderstwa) stanowili od 10 do 16% liczby więźniów[219].

Oczywiście, możemy być pewni, że podczas debaty pub-licznej dotyczącej zapobiegania przestępstwom pojawią się głosy zwolenników alternatywnych dla więzienia kar cie-lesnych, usłyszymy o zaletach obcinania rąk, piętnowania, przykuwania do pręgierza. Pomijając fakt, że stosowanie podobnych środków karnych byłoby przestępstwem, nale-ży zwrócić uwagę na ich nieskuteczność. Martin Wright, angielski kryminolog, autor książki Przywracając szacunek sprawiedliwości, opisał przypadek włamywaczy w Irlandii Północnej, którzy nie porzucili złodziejskiego fachu, pomi-mo przestrzelenia im kolan przez bojowców Irlandzkiej Ar-mii Republikańskiej (IRA), starających się w ten drastyczny sposób utrzymać ład i porządek w katolickich dzielnicach Belfastu54.

Idea rozwiązywania konfliktów za pomocą mediacji nie jest w Polsce zbyt dobrze znana, chociaż działające od 1995 r. Polskie Centrum Mediacji czyni spore wysiłki w celu po-pularyzacji sprawiedliwości naprawczej. Kiedy Maciej Zydlewicz, mediator z Lublina, przeprowadził wśród uczniów szkół średnich sondę na temat tego, jak rozumieją słowo „mediacja”, ponad połowa uczniów odpowiedziała, że w ogó-le nie zna tego słowa, blisko 34% skojarzyło mediację z me-diami, a tylko nieliczni byli blisko prawdy[220]. Prawidłowe od-czytanie znaczenia słowa „odwet” prawie nikomu nie sprawi-ło trudności. Najzagorzalszym przeciwnikiem zastępowania w Polsce sprawiedliwości odwetowej sprawiedliwością na-prawczą okazuje się jednak nie opinia publiczna, lecz wybra-ny w 2006 r. rzecznik praw obywatelskich dr Janusz Ko-chanowski oraz niezmiennie broniące filozofii represji mini-sterstwo sprawiedliwości. Reformowanie wymiaru sprawie-dliwości ma według nich polegać na budowie prywatnych więzień i prowadzeniu polityki „zero tolerancji” dla spraw-ców drobnych wykroczeń. W roku 2006 polski rząd ogłosił zamiar budowy czterech prywatnych więzień. Co nas czeka w najbliższych latach? Wzorem do naśladowania stały się prywatne zakłady karne w USA[221]. Prywatne więzienia są jednak zawsze nastawione na zysk, oszczędza się wobec tego na szkoleniach strażników, pomocy psychologicznej i reso-cjalizacji. Ograniczana jest liczba widzeń i spacerów. Ko-mercjalizacja więzień upodabnia je do gułagów. Więźniowie w USA pracują i zarabiają od dwudziestu centów do ośmiu dolarów za godzinę, ale w wypadku tych wyższych stawek aż 80% zarobków pochłaniają opłaty za pobyt w więzieniu[222]. Rynkowe mechanizmy siłą rzeczy rzutują na poziom bezpie-czeństwa i sposób traktowania skazanych. Skutkiem prywa-tyzacji polityki karnej w Polsce będzie powstanie kolejnego prywatnego lobby wywierającego wpływ na decydentów w celu zwiększenia liczby więźniów. Wyobraźmy sobie, że korporacje więzienne zaczną sponsorować kampanie wybor-cze polityków. Zwolennicy wolnościowych reform wymiaru sprawiedliwości nie znajdą równie potężnych i wpływo-wych protektorów. Państwo polskie nie stanowi tutaj wy-jątku, tendencja do tworzenia coraz bardziej represyjnego prawa jest widoczna w szeregu innych państw europejskich. Pretekstem do poszerzania uprawnień policji i przetrzymy-wania podejrzanych w aresztach bez podania im zarzutów jest walka z międzynarodowym terroryzmem w związku z wydarzeniami 11 września 2001 r. Zwolennicy ewolucji prawa karnego w stronę pokojowego rozwiązywania kon-fliktów znaleźli się w defensywie, mogą liczyć na wsparcie wyłącznie ze strony ruchów społecznego sprzeciwu, które doświadczyły licznych prowokacji, inwigilacji i zakazów[223].

Doświadczenia ze sprawiedliwością naprawczą powinny skłonić uczestników ruchów wolnościowych, anarchistycz-nych i lewicowych do ponownego przemyślenia problemu przestępczości i proponowanych środków zaradczych. Oczy-wiście, niewielkie są szanse, że sprawiedliwość karna będzie sprawiedliwa w niesprawiedliwym społeczeństwie, ale już teraz warto zabiegać o wprowadzenie alternatywnych roz-wiązań. Musimy też być świadomi, że dla wielu poszkodo-wanych odesłanie sprawy do instytucji sądowej daje więcej poczucia swobody i bezpiecznej anonimowości niż pozosta-wienie sprawy w gestii wspólnoty. Powinniśmy z związku z tym dążyć do zagwarantowania wszystkim poszkodowa-nym możliwości dokonania wolnego wyboru spośród róż-nych procedur sądowych.

[1] Przy opisie demokracji ateńskiej korzystam z: Democracy: The Unfi-nished Journey 508 BC to AD 1993, red. J. Dunn, Oxford 1993; M.H. Han-sen, Demokracja ateńska w okresie Demostenesa. Struktura, zasady i ide-ologia, tłum. R. Kulesza, Warszawa 1999; I. McLean, Democracy and New Technology, Oxford 1989; T. Zieliński, Grecja Niepodległa, Warszawa 1958 oraz hasła Demokracja ateńska w Wikipedii, pl.wikipedia.org/wiki/Demo-kracja_ateńska/.

[2] Zob. H. Arendt, Między czasem minionym a przyszłym. Osiem ćwi-czeń z myśli politycznej, tłum. M. Godyń i W. Madej, Warszawa 1994.

[3] Zob. Tukidydes, Wojna peloponeska, tłum. i wstęp, K. Kumaniecki, Wrocław 1991, II 37, [mowa Peryklesa].

[4] Arystoteles, Polityka z dodaniem Pseudo-Arystotelesowskiej Ekonomi-ki, przeł. i przypisami opatrzył L. Piotrowicz, Warszawa 1964, 1252b.

[5] Tamże, 1280b.

[6] Również dzisiaj istnieją propozycje reformy ustrojów przedstawi-cielskich odwołujące się do greckiej zasady losowania. Australijski filozof John Burnheim proponuje na przykład wprowadzenie systemu, który nazywa „demarchią”. Jej istotą byłby losowy wybór zarówno organów decyzyjnych, jak i urzędników państwowych. Zob. B. Martin, Demar-chy: A Democratic Alternative to Electoral Politics, „Kick It Over” 1992, nr 30, s. 11–13.

[7] S. Hornblower, Creation and Development of Democratic Institu-tions in Ancient Greece, w: Democracy, dz. cyt., s. 5.

[8] Zob. D. Held, Democracy: From City-states to Cosmopolitan Order?, w: Prospects for Democracy, red. D. Held, „Political Studies” 1992, vol. 40, s. 12.

[9] Zob. R.A. Dahl, O demokracji, tłum. M. Król, Kraków 2000, s. 22– –23. O islandzkim Althing wspomina też S. Žižek, podkreślając waż-ny w niniejszym kontekście fakt, że nie było ono ciałem przedstawicielskim, ale zgromadzeniem mieszkańców podejmujących decyzje w bezpośrednim głosowaniu. Dlatego też jego zdaniem n i e n a l e ż y uważać instytucji Ting za pierwowzór nowoczesnych parlamentów złożonych z p r z e d s t a w i c i e l i ludu. Zob. S. Žižek, Rewolucja u bram. Pisma Lenina z roku 1917, tłum. J. Kutyła, Kraków 2006, s. 531.

[10] W momencie powstania Unii prawo głosu obejmowało faktycznie m n i e j s z o ś ć jej obywateli (wykluczono m.in. kobiety, niewolników, rdzenną ludność Ameryki Północnej oraz osoby pozbawione majątku), jednak zgodnie z przyjętą zasadą powinno było dotyczyć wszystkich dorosłych obywateli i tak też w końcu się stało, chociaż proces całko-witego upodmiotowienia ludu trwał w Stanach Zjednoczonych prawie dwieście lat i zakończył się dopiero w momencie przyznania pełni praw obywatelskich wszystkim czarnym mieszkańcom USA w latach sześć-dziesiątych XX w. Warto pamiętać, że nie dokonało się to samoczynnie, ale było efektem politycznej walki prowadzonej przez wiele społecznych ruchów, takich jak na przykład sufrażystki czy Kongres Równości Ra-sowej.

[11] Cyt. za: R.A. Dahl, O demokracji, dz. cyt., s. 99.

[12] The Records of Federal Convention of 1787, red. M. Farrand, cyt. za: R.A. Dahl, O demokracji, dz. cyt., s. 70.

[13] Tamże.

[14] P. Manent, Intelektualna historia liberalizmu, tłum. M. Miszalski, Kraków 1994, s. 90.

[15] J. Madison, The Same Subject Continued, „The Federalist”, nr 10.

[16] A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka i M. Król, Kraków 2003, t. 1, s. 152. Tocqueville szczegółowo analizuje wszyst-kie zalety podziału władzy w rozdziale O konstytucji federalnej na s. 113– –171.

[17] J. Madison, The Same Subject Continued, dz. cyt.

[18] Tamże.

[19] Tenże, The Senate Continued, „The Federalist”, nr 63.

[20] Tenże, The Same Subject Continued, dz. cyt.

[21] Tamże.

[22] A. Hamilton, The Union as a Safeguard Against Domestic Faction and Insurrection, „The Federalist”, nr 9.

[23] Tamże.

[24] Tamże.

[25] A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, dz. cyt., s. 201.

[26] Zob. B. Parekh, The Cultural Particularity of Liberal Democracy, w: Prospects for Democracy, red. D. Held, s. 169.

[27] G.S. Wood, Democracy and The American Revolution, w: Demo-cracy, dz. cyt., s. 96.

[28] Zob. E. Burke, Rozważania o rewolucji we Francji, tłum. D. La-chowska, Kraków 1994.

[29] Cyt. za: J.G. Merquior, A Panaromic View on the Renaissance of Liberalism, w: Liberalism in Modern Times: Essays in Honour of José G. Merquior, red. E. Gellner, C. Cansino, Budapest 1996, s. 7.

[30] Y.R. Simon, Filozofia rządu demokratycznego, tłum. R. Legutko, Kraków 1993, s. 18.

[31] Na ten temat zob. C. Mouffe, Paradoks demokracji, przeł. W. Jach, M. Kamińska, A. Orzechowski, Wrocław 2005 oraz wywiad Jacka Ża-kowskiego z Chantal Mouffe: Pochwała namiętnej różnicy, „Polityka” („Niezbędnik Inteligenta”) 2006, nr 25.

[32] Również przykład Polski stawia tezę Mouffe pod znakiem zapyta-nia. Czy rzeczywiście mamy u nas do czynienia z konsensusem liberal-nym? Czy nie jest to raczej konsensus krypto(neo)konserwatywny?

[33] S. Hornblower, Creation and Development of Democratic Institu-tions in Ancient Greece, w: Democracy, dz. cyt., s. 5.

[34] Termin ten jest nieco niefortunny, ponieważ oznacza przynajmniej dwa zupełnie różne podejścia do reformy demokracji parlamentarnych. Zob. np. Radical Democracy: Identity, Citizenship and the State, red. D. Trend, New York 1996 oraz Radical Democracy, [wywiad Johna Nicholsa z Noamem Chomskym], „Capital Times” 1997, nr 3, http://www.chom-sky.info/interviews/19970303.htm.

[35] Wraz z wprowadzeniem reformy samorządowej w 1990 r. 50% an-kietowanych Polaków deklarowało zaufanie do władz samorządowych, w 2000 r. poziom zaufania wynosił niecałych 20%. Zob. P. Swaniewicz, Życzliwa obojętność. Władze lokalne i reforma samorządowa w oczach opinii publicznej w krajach Europy Środkowej, Warszawa 2001, dz. cyt., s. 15.

[36] W 2003 r. 30% ankietowanych przez CBOS Polaków wierzyło, że samorząd dokona zmian na lepsze w gminie czy mieście, przeciwnego zdania było 48% badanych. Zob. B.K., Na kłopoty samorząd, „Rzeczpo-spolita” 14.2.2003, nr 38, s. 2.

[37] Badania te zostały przeprowadzone przez Zakład Teorii Polityki i Systemów Politycznych Uniwersytetu Śląskiego, pod kierunkiem prof. P. Dobrowolskiego. Częściową publikację wyników zawiera artykuł: S. Wróbel, Artykulacja interesów w społecznościach lokalnych, w: Vie politique locale. Polityczne życie lokalne, pod red. J. Wodza, Katowice 1994, s. 85.

[38] Zob. H.T. Nieuwland, A Participatory Budgeting Model for Canadian Cities, 2003, s. 18, fcis.oise.utoronto.ca/~daniel_schug/courses/2003_nie-uwland.pdf.

[39] Zob. [b.a.], Bobigny. From Various Experiments of Participation to a Participative Budget, http://www.budget-participatif.org/actualite/.

[40] Zob. V. Berkani, Vers un budget participatif dans les Lycées Picto-charentais, http://www.adels.org/formation-etudes/.

[41] Zob. M. Cambell, Tête-à-tête, „Forum” 2007, nr 1, s. 12–13.

[42] Miasto jest nasze, reportaż filmowy S. Gilman i P. Dirne, 28 min., Francja 2001.

[43] Zob. P. Satora, Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, praca magisterska napisana pod kierunkiem prof. dr. hab. W. Kozuba-Ciemb-roniewicza, Instytut Nauk Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, [maszynopis], Kraków 2002, s. 10.

[44] Grażyna Pawelska-Skrzypek z Uniwerystetu Jagiellońskiego prze-prowadziła w roku 1994 badania wśród radnych i mieszkańców dwóch dzielnic Krakowa, z których wynikało, że w czasie całej pierwszej kadencji (1990–1994) radni prawie nie kontaktowali się z mieszkańcami. Udoku-mentowano w badaniach różne hierarchie ważności potrzeb mieszkańców dzielnicy według radnych i samych mieszkańców. Okazało się również, że zdecydowana większość ankietowanych mieszkańców w ogóle nie wie-działa o istnieniu rady dzielnicy. Zob. G. Pawelska-Skrzypek, Znaczenie partycypacji obywatelskiej dla rozwoju lokalnego, w: Partycypacja obywatelska w życiu społeczności lokalnej. Stan, bariery, rekomendacje, pod red. G. Pa-welskiej-Skrzypek, Kraków 1996, s. 101–102.

[45] Zob. H.T. Nieuwland, A Participatory Budgeting Model for Cana-dian Cities, dz. cyt., s. 5.

[46] G. Sartori, Teoria demokracji, Warszawa 1998, s. 148.

[47] P. Satora, Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, dz. cyt., s. 6–7.

[48] Warto zwrócić uwagę na przykłady zastosowania demokracji uczestniczącej w projektowaniu osiedli komunalnych. W roku 1969 szkocki architekt Ralph Erskine zaprosił 9 tys. przyszłych lokatorów do udziału w pracach nad przygotowaniem projektu osiedla robotniczego Byker Wall w angielskim Newcastle. Bardzo istotnym etapem było wybudowanie na początku małego fragmentu osiedla, Janet Squere (1971–1972) według ustalonych z użytkownikami założeń i poddanie go wspólnej, publicznej ocenie i dyskusji. Przyszli mieszkańcy mogli także wybrać sobie lokalizację, plan mieszkania i sąsiadów. Z kolei w roku 1979 władze samorządowe miasta Alençon w Normandii zwróciły się do pracowni architektonicznej Luciena Krolla z propozycją przebudowy osiedla komunalnego „Perseigne”. Polegać to miało nie tyle na przed-stawieniu mieszkańcom gotowego projektu, ile na próbie zrozumienia życzeń ponad 7 tys. dotychczasowych mieszkańców osiedla i przetłuma-czeniu ich na propozycje architektoniczne. Istotą upodmiotowienia lo-katorów była seria długich spotkań, w czasie których mieszkańcy zażądali zmiany systemu własności z kwaterunkowej na spółdzielczą, modyfikacji przebiegu ulic, stworzenia parku i przebudowy samych bloków poprzez częściowe wyburzenia i dobudowy, zmiany planów mieszkań oraz dodanie detalu architektonicznego. Udział lokatorów w projektowaniu wywoływał powtarzające się konflikty z władzami lokalnymi, ale pracownia Krolla konsekwentnie wspierała mieszkańców. Prace budowlane i przekształcenia własnościowe przebiegły zgodnie z żądaniem przyszłych lokatorów i zo-stały ukończone w połowie lat osiemdziesiątych. Zob. T. Barucki, Ralph Erskine, Warszawa 1987 oraz F. Zagari, W poszukiwaniu różnorodności, tłum. B. Gadomska, „Architektura” 1984, nr 5, s. 40–41.

[49] W. Linder, Demokracja szwajcarska, Rzeszów 1996, s. 218–219.

[50] M.-J. Massicotte, Forces d’emancipation et démocratie participative dans les Amériques: Un regard sur l’alliance sociale continnentale, Ottawa 2006, s. 38–41.

[51] Zapatyści to ruch społeczny i partyzancki zrzeszający zbuntowaną przeciw rządowi i latyfundystom najbiedniejszą część ludności stanu Chia-pas w południowym Meksyku. Według niektórych zapatyści są pierw-szym partyzanckim ruchem rewolucyjnym, który w swojej działalności wykorzystywał nowoczesne technologie w celu zdobycia zagranicznego poparcia, są również jednym z pierwszych na świecie ruchów partyzan-ckich, które nie dążą do zdobycia władzy, lecz do budowy autonomicz-nych samorządów kierujących się zasadami demokracji bezpośredniej. Sami zapatyści postrzegają siebie jako część szerszego ruchu alterglobalistycznego.

[52] Erik Olin Wright nazywa budżet partycypacyjny „realutopią”, czyli zespoleniem wizji idealnej z konkretnym instytucjonalno-systemowym rozwiązaniem. Jak pisze Wright, przykłady real utopias pokazują, że za-stany porządek społeczny jest tylko pozornie nienaruszalny, ponieważ w rzeczywistości można go modyfikować. Zob.: P. Satora, Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, dz. cyt., s. 83.

[53] Zob. tamże, s. 15.

[54] Zob. New Atlas of Human Development in Brazil: 1991–2000, (UN-DPB), 2004.

[55] Zob. P. Satora, Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, dz. cyt., s. 16–17.

[56] Paulo Freire (1921–1997), brazylijski ideolog i praktyk pedagogi-ki emancypacyjnej, twórca aktywizującej metody nauczania osób do-rosłych, działacz lewicowego Ruchu Kultury Ludowej (Movimento de Cultura Popular), po 1964 r. represjonowany przez rządy wojskowych, od roku 1970 na emigracji, w latach dziewięćdziesiątych realizował pro-gram edukacji ludowej w Sao Paulo. Uważał, że edukacja musi umożli-wić uściskanym mówienie o swojej sytuacji własnymi słowami i podjęcie konfrontacji ze społecznymi opresorami. Nauka powinna być realizo-wana w małych grupach, po uprzednim rozpoznaniu potrzeb uczniów, którzy mogą wpływać na temat i sam proces nauczania. Autor książki Pedagogika uciskanych.

[57] Zob. P. Satora, Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, dz. cyt., s. 18.

[58] Zob. R. Menegat, Movimentos Sociais e Inovações na Movimentos So-ciais e Inovações na Democratizaçăo da Gestăo Urbana Democratizaçăo da Gestăo Urbana em Porto Alegre, „Proposta” 1998, nr 78, s. 13.

[59] Zob. R. Abers, Inventing Local Democracy: Grass Roots Politics in Brazil, Colorado 2000, s. 37.

[60] Zob. Z. Navarro, Participation, democratizing practices and forma-tion of a modern polity – the case of „participatory budgeting” in Porto Alegre, „Development” 1998, vol. 41, nr 3, s. 68–71.

[61] Zob. D. Schugurensky, Grassroots Democracy: the Participatory Budget of Porto Alegre, „Canadian Dimension” 2001, vol. 35, nr 1, cyt. za: P. Satora, Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, dz. cyt., s. 38.

[62] Zob. P. Satora, Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, dz. cyt., s. 35–37.

[63] Zob. G. Baiocchi, Inequality and Innovation: Decentralization as an Opportunity Structure in Brazil, http://www.worldproutassembly. org/archives/2006/06/inequality_and.html.

[64] Zob. P. Satora, Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, dz. cyt., s. 30.

[65] Zob. R. Menegat, Participatory Democracy and Sustainable Development: Integrated Urban Environmental Management in Porto Alegre, Lo-cal Agenda 21 in Porto Alegre, „Environment & Urbanisation” 2002, vol. 14, nr 2, s. 196.

[66] Zob. N. Swift, G. Kervella, South American Cities Spearhead De-velopment of Direct Femocracy, [materiały konferencyjne Observatori In-ternacional de la Democracia Participativa (OIDP)], Lille 2003.

[67] Zob. G. Baiocchi, Participation, Activism and Politics: The Porto Alegre Experiment and Deliberative Democratic Theory, http://www.ssc. wisc.edu/~wright/Baiocchi.PDF, za: P. Satora, Demokracja partycypacyj-na w Porto Alegre, dz. cyt., s. 22–26.

[68] Zob. M. Grabowska, T. Szawiel, Budowanie demokracji, Warszawa 2001, s. 80.

[69] A. Marquetti, Extending Democracy: Participatory Budgeting in Porto Alegre, Brazail, Porto Alegre 2000.

[70] Zob. R. Abers, From Clientelism to Cooperation: Local Government, Participatory Policy, and Civic Organizing in Porto Alegre, Brazil, „Politics & Society” 1998, nr 4, s. 530.

[71] Zob. R. Menegat, Participatory Democracy and Sustainable Deve-lopment: Integrated Urban Environmental Management in Porto Alegre, Local Agenda 21 in Porto Alegre, dz. cyt., s. 196.

[72] Zob. I. Bruce, Porto Alegre’s Participatory Budget – A Genuine Al-ternative?, reviewed by P. Flanningan, 10.12.2004, http://www.socialist-democracy.org/.

[73] Zob. D. Lewit, Participatory Democracy in Porto Alegre, 2004, http://www.quaylargo.com/Transformation/Lewit.html.

[74] Zob. G. Baiocchi, The Citizens of Porto Alegre, „Boston Review” March/April 2006, http://www.bostonreview.net/BR31.2/contents.html.

[75] Zob. B. de Sousa Santos, Participatory Budgeting in Porto Alegre: To-wards a Redistributive Democracy, „Politics & Society” 1998, nr 26, s. 498.

[76] Zob. R. Menegat, Participatory Democracy and Sustainable Deve-lopment: Integrated Urban Environmental Management in Porto Alegre, Local Agenda 21 in Porto Alegre, dz. cyt., s. 196.

[77] Zob. H.T. Nieuwland, A Participatory Budgeting Model for Cana-dian cities, dz. cyt., s. 18.

[78] H. Wainwright, Reclaim the State, New York 2003, s. 3.

[79] Zob. Titulos e Conquistas: 16 anos de Administraçăo Popular (Pre-feitura Porto Alegre), Porto Alegre 2004, s. 15.

[80] Zob. tamże, s. 16.

[81] Zob. R. Menegat, Participatory Democracy and Sustainable Develop-ment, dz. cyt., s. 195.

[82] Zob. J.H. Paim Fernandes, Processo, Projeto e Inserçăo Internacio-nal, Porto Alegre 2000, s. 14–19.

[83] Zob. S. Baierle, The Porto Alegre Thermidor? Brazil’s Participatory Budget at the Crossroads’, London 2003, s. 324–340.

[84] Zob. B. Wampler, Private Executives, Legislative Brokers and Par-ticipatory Publics: Building Local Democracy in Brazil [niepublikowana praca doktorska], Austin 2002, s. 228.

[85] Zob. T. Wood, Participatory Democracy in Porto Alegre and Belo Horizonte, Wellington 2004, s. 75.

[86] Tamże, s. 78–79.

[87] R. Antunes de Oliveira, Changer la ville qui n était pas faite pour ses habitants, http://www.urbanecology.net/.

[88] R. Abers, From Clientelism to Cooperation: Local Government, Partici-patory Policy, and Civic Organizing in Porto Alegre, Brazil, dz. cyt., s. 520.

[89] D. Chavez, The Watering Down of People Power in Porto Alegre, „Red Pepper” 5.5.2006, http://www.redpepper.org.uk/toc/x-may2006-toc.html.

[90] [B.a.], Formalidade mantida, sem o conteúdo efetido da partiçăo direta, „De Olho no Orçamento” 2005, nr 18, s. 1.

[91] Tamże.

[92] Tekst deklaracji końcowej, Lettre de Porto Alegre, http://www.portoalgre.rs.gov.br/, cyt. za: P. Satora, Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, dz. cyt., s. 79–80.

[93] Zob. G. Baiocchi, Participation, Activism and Politics: The Porto Alegre Experiment and Deliberative Democratic Theory, http://www.ssc. wisc.edu/~wright/Baiocchi.PDF, za: Patrycja Satora, Demokracja party-cypacyjna Porto Alegre, dz. cyt., s. 77.

[94] Zob. D. Wartchow, Water: Public management success in Rio Grande do Sul – Brazil, [The Water „Revlution” International Forum 2002 – Con-seil Général du Val-de-Marne], s. 1 i n.

[95] Zob. tamże, s. 9–11.

[96] Zob. T. Lewis, The struggle against neoliberalism, „International Socialist Review” June/Jule 2001, http://www.isreview.org/issues/18/ Brazil.shtml.

[97] Zob. J. Bereza, Partycypacja społeczna i stymulowanie rozwoju spo-łecznego, [strona internetowa Programu Rozwoju Instytucjonalnego], http://www.dobrepraktyki.pl/index/.

[98] Skąd mamy pieniądze i na co je wydajemy. Informator Budżetowy o wydatkach i dochodach Gminy Zabierzów, (Gmina Zabierzów), [b.r. i m.], s. 8.

[99] [List do redakcji od Marty Dziubek], „Znad Rudawy” 2004, nr 5, s. 6.

[100] [Oświadczenie Pawła Lipowczana, sekretarza gminy Zabierzów], „Znad Rudawy” 2004, nr 5, s. 7.

[101] Skąd mamy pieniądze i na co je wydajemy, dz. cyt., s. 3.

[102] Zob. W. Pilecka, Ludzie ludziom taki los zgotowali, „Znad Rudawy” 2006, nr 8, s. 6.

[103] Zob. A. Dilemni, Zapatismo e municipalismo libertario, „Arcipelago” 1998, nr 2, s. 4–6.

[104] Tamże, s. 5.

[105] Magoniści to kontynuatorzy ruchu anarchistycznego zainicjowanego przez Floresa Magon na początku XX w.

[106] [B.a], Dall’intervista all’antropologo messicano Antonio García De Leňn, „Umanita Nova” 1995, nr 25, s. 2.

[107] A. Dilemni, Zapatismo e municipalismo libertario, dz. cyt., s. 6.

[108] Tamże, s. 4.

[109] Tamże.

[110] S. Denevue, C. Reeve, Al di là del passamontagna del Sud-Est mes-sicano, „Bolletino internazionale F.A.I.” 1996, nr 4, s. 2.

[111] A. Dilemni, Zapatismo e municipalismo libertario, dz. cyt., s. 5.

[112] EZLN. Documenti e comunicati del Chiapas insorto, curato da A. García de Leon, t. 1, Milano 1996.

[113] A. Dilemni, Zapatismo e municipalismo libertario, dz. cyt., s. 6.

[114] EZLN, dz. cyt.

[115] S. Rodríguez Lascano, Marsz Zapatystów, „Rewolucja” 2001, nr 1, s. 26.

[116] [Strona Viva Zapata], http://www.ezln.most.org.pl/.

[117] Z. Koniarz, Zapatyści. Rewolucja tam i teraz, „Atak” 2004, nr 8, s. 17–18.

[118] P.J. Proudhon, Wybór pism, t. 2, Warszawa 1974, s. 227 oraz Komu-na Paryska, fa.most.org.pl/index/.

[119] M. Bookchin, 6 tesis sobre Municipalismo Libertario, http://www. institutoanarquista.cl/.

[120] Tamże.

[121] Tamże.

[122] J. Biehl, The Politics of Social Ecology, Montreal 1997, s. 56–59.

[123] [B.a.], Municipalismo libertario y democracia directa, „Periódico CNT” 2002, nr 277, s. 11.

[124] M. Bookchin, Municipalismo libertario perché, „Rivista Anarchi-ca” 1999, nr 258, s. 27–29.

[125] M. Bookchin, 6 tesis sobre Municipalismo Libertario, dz. cyt.

[126] Tamże.

[127] Zob. [b.a.], Spezzano Albanese. Elezioni anomale, „Umanita Nova” 13.12.1998, s. 6.

[128] [B.a.], Spezzano Un’esperienza comunalista, „Arcipelago” 1998, nr 2, s. 7–9.

[129] [B.a.], Spezzano Albanese. L’autogestione in Fiera, „Umanita Nova” 5.9.1999, s. 7.

[130] [B.a.], Spezzano Albanese. Per l’autogoverno della collettività, „Uma-nita Nova” 27.6.1999, s. 4.

[131] N. Klein, Wybory kontra demokracja w Argentynie, http://www.praw-da.pl/.

[132] Oaxaca walczy!, http://www.oaxaca.ibw.com.pl/.

[133] Zob.: http://www.asembleapopulardeoaxaca.com/.

[134] Oświadczenie uczestników Grupy Anarchistycznej im. Durruti’ego z Lyonu. Zob. Demokracja uczestnicząca czy sztuka absorbowania społecz-nych protestów, w: R. Górski, Demokracja uczestnicząca w samorządzie lo-kalnym, Poznań–Kraków 2003, s. 46–47.

[135] Tamże, s. 48.

[136] Zob. M. Ucieszyński, Autobus gratis, płatne drogi… czy lepsze wy-korzystanie podatku importowego od produktów naftowych, gbk.net.pl/.

[137] Spółdzielnie konsumenckie opierają się m.in. na regularnych do-stawach produktów bezpośrednio do mieszkań konsumentów, mogą też finansować wspólnotowe sklepy. Spółdzielnie konsumenckie w Toronto tworzą np. sieć dystrybucji pomiędzy okolicznymi farmerami i klientami w mieście.

[138] Zob. R. Abers, From Ideas to Practice: The PT and Participa-tory Governance in BrazilI, „Latin American Perspectives” 1996, nr 4, s. 35–53.

[139] Przemówienie Patricka Brauzeca (mera Saint Denis) wygłoszone w Porto Alegre 11 listopada 1999, Zob. R. Górski, Demokracja uczestni-cząca w samorządzie lokalnym, dz. cyt., s. 59–62.

[140] Zob. M. Albert, Gospodarka partycypacyjna – życie po kapitalizmie, tłum. I. Czyż, s. 135, [książka przygotowywana do druku przez Federację Anarchistyczną – sekcja Poznań].

[141] Strajk w białostockim MPK wybuchł 2 lipca 1991 r., w odpowie-dzi na niespodziewaną decyzję dyrekcji przedsiębiorstwa o zwolnieniu z pracy 250 pracowników oraz uchwałę rady miasta o podziale przedsię-biorstwa na dwie spółki skarbu gminy i Zakład Obsługi Komunikacji Miejskiej. Uczestnikami protestu byli niemal wyłącznie kierowcy i me-chanicy. Prezydent miasta odmówił rozmów ze strajkującymi. Od akcji strajkowej odcięła się zakładowa „Solidarność”. Władze uruchomiły ko-munikację zastępczą przy pomocy wojska (ciężarówki) i łamistrajków zatrudnionych w nowych spółkach (mikrobusy). 17 sierpnia podczas nadzwyczajnej konferencji prasowej komitet strajkowy ogłosił przeję-cie MPK w użytkowanie razem z całym majątkiem. Poinformowano o powstaniu Tymczasowego Zarządu Robotniczego (TZR) w składzie: Zbigniew Olechnicki, Stanisław Pruszyński, Zbigniew Borowski, Pa-weł Gawryluk, Marek Chorąży, Mirosław Sipika i Waldemar Dziumak. Strajk okupacyjny miał zostać przekształcony w strajk czynny. Ozna-czało to, że pracownicy samodzielnie uruchomią komunikację miejską, zlecą wydrukowanie biletów, a wpływy przeznaczą na samoorganizację zakładu. Strajkujący podkreślali, że nie zabierają autobusów dla siebie, lecz chronią firmę przed rozgrabieniem. Tego samego dnia władze odcięły prąd i dopływ paliwa do zajezdni. 28 sierpnia policja podjęła pierwszą próbę zajęcia zajezdni, jednak tłum krewnych uczestników strajku za-grodził im drogę. 2 września nastąpił drugi szturm na zajezdnię, tym ra-zem skuteczny. Wyrzuceni z zakładu pracownicy kontynuowali protest przed bramą zajezdni, a dziewiętnaście z nich podjęło głodówkę, którą natychmiast potępił miejscowy biskup Edward Kisiel. 8 września Tym-czasowy Zarząd Robotniczy wynegocjował z władzami przywrócenie do pracy wszystkich pracowników i uzgodnienie z załogą wyboru dyrek-tora Zakładu Obsługi Komunikacji Miejskiej, nie udało się natomiast powstrzymać decyzji o utworzeniu dwóch pozostałych spółek. Zob. R. Górski, Samorządność na przekór wszystkim, w: Samorządność pracow-nicza, Poznań–Kraków 2004, s. 35–39.

[142] Cyt. za S. Dolgoff, Ewolucja anarchosyndykalizmu, „Zeszyt Red Ratu” 1999, nr 2, s. 2.

[143] Zob. K. Jędrasik, Geneza i historia idei akcjonariatu. Rozwój idei udzia-łu pracowników we własności i zarządzaniu przedsiębiorstwem w czasach współczesnych, http://www.kns.gower.pl/praktyczne/rozwoj/html.

[144] Zob. S. Jakubowicz, Bitwa o samorząd 1980–1981, Londyn 1988, s. 78–114.

[145] Zob. Z.M. Kowalewski, Wyobraźnia do władzy, http://www.ip. hardcore.lt/teksty/.

[146] Fabryka Lip produkowała zegarki, a także obrabiarki i urządzenia precyzyjne dla wojska, zatrudniając 1500 pracowników. Gdy kontrolę nad przedsiębiorstwem przejęła szwajcarska firma Ebauches, nowi za-rządcy przestali interesować się produkcją Lipa, a jedynie marką, pa-tentami i siecią dystrybucji. W kwietniu 1973 r. załoga dowiedziała się o planowanej likwidacji fabryki – wybuchł strajk i pracownicy wzięli dwóch administratorów jako zakładników. Policja odbiła zakładników, ale wycofała się z terenu zakładu. 18 czerwca zebranie pracowników uchwaliło, że rozpocznie się strajk czynny połączony z dziką sprzedażą zegarków. 3 sierpnia komitet strajkowy dokonał pierwszej wypłaty pen-sji. 14 sierpnia żandarmeria siłą zajęła fabrykę, lecz pracownicy zdołali wcześniej wynieść zegarki i różne części do maszyn. „Chcieliśmy poka-zać, że fabryka to nie kupa gruzu i żelastwa, ale przede wszystkim ludzie – że Lip jest tam, gdzie jest jego załoga” – mówił jeden z uczestników strajku. W styczniu 1974 r. związki zawodowe zawarły porozumienie z przedstawicielami grupy przemysłowców francuskich i szwajcarskich, na mocy którego nowy właściciel uruchomił fabrykę, zatrudniając po-nownie całą załogę.

[147] Zob. I. García-Perrote Escartín, Strajk czynny w oczach prawnika, „Atak” 2003, nr 7, s. 17–18.

[148] W czerwcu 1999 r. pracownicy Fabryki Żelatyny w Brodnicy, któ-rej właścicielem był Kazimierz Grabek, nie zgodzili się na likwidację zakładu, wyrzucili dyrektora i postanowili na własną rękę rozpocząć pro-dukcję. Wszystkie decyzje podejmowali na zebraniach, przegłosowano między innymi wprowadzenie równych pensji. W sierpniu ponad czter-dziestu uczestników strajku założyło spółkę pracowniczą. Z powodu niedotrzymania warunków umowy prywatyzacyjnej przez Kazimierza Grabka Ministerstwo Skarbu zgodziło się wydzierżawić teren fabryki spółce pracowniczej. W 2003 r. ministerstwo podjęło decyzję o sprzeda-ży dzierżawionego do tej pory przez pracowników majątku firmy. Włas-nością pracowników stało się zaledwie 15% udziałów firmy, właścicielem pozostałych 85% został brodnicki kupiec Marek Hildebrandt.

[149] Zob. B. Kożusznik, Człowiek i zespół. Psychologiczna problematyka autonomii i uczestnictwa, Katowice 1992, s. 112 (Prace Naukowe Uniwer-sytetu Śląskiego w Katowicach, nr 1380).

[150] Zob. tamże, s. 115.

[151] Zob. L. Gilejko, Dwa modele partycypacji pracowniczej, w: Zbio-rowe stosunki pracy w Polsce. Obraz zmian, red. W. Kozek, J. Kulpińska, Warszawa 1998, s. 30–31.

[152] Zob. S. Rudolf, Udział pracowników w zarządzaniu zmianami w firmie, w: Partycypacja pracownicza. Echa przeszłości czy perspektywy rozwoju, red. S. Rudolf, Łódź 2001, s. 149.

[153] Zob. L. Gilejko, Bilans samorządowy i perspektywy, w: dz. cyt., s. 30–31.

[154] W Argentynie bez pracodawców, w: Samorządność pracownicza, pod red. J. Urbańskiego, Poznań–Kraków 2004, s. 31.

[155] [B.a.], Zanon pod kontrolą robotników (Wildcat), [b.m.] 2004, s. 6.

[156] Tamże, s. 17.

[157] Zob. S. Mitrofanow, Klassowyj boj, http://www.vesti.ru/daynews/14-10-1999/12-viborg.html.

[158] Zob. A. Nikołajew, Uroki narodnowo Wyborgskowo CBK, „Iskra” 2006, nr 7, s. 5.

[159] Zob. D. Sokołow-Mitricz, Wyborg izmienił diełu riewolucji, vesti.ru/.

[160] Zob. [b.a.], Sabytja na Wyborgskom CBK, lenta.ru/russia/1999/10/14/ vyborg/.

[161] Zob. Ł. Dąbrowiecki, Mondragon. Baskijska spółdzielczość, w: Sa-morządność pracownicza, dz. cyt., s. 52–59.

[162] Zob. [b.a.], Kibuce nadal sobie radzą – wizyta Aleksa Danziga w Kra-kowie, 12 października 2000 roku, „Atak” 2001, nr 4, s. 30.

[163] Zob. R. Frister, McKibuc, „Polityka” 2006, nr 4, s. 54–56.

[164] Zob. Samorząd. Twój los w Twoich rękach, oprac. T. Duchiński, A. Swinarski, A. Lenkiewicz, Wrocław 1981, s. 35–39.

[165] Zob. J. Gardawski, Leasingowe spółki pracownicze i ich prezesi, w: Zbiorowe stosunki pracy w Polsce. Obraz zmian, red. W. Kozek, J. Kulpiń-ska, Warszawa 1998, s. 149.

[166] Zob. N. Christie, P. Posmakow, Więzienie?, Warszawa 2002, s. 17–22.

[167] Prywatne więzienia – warto rozważyć, [wywiad z dr. J. Kochanows-kim], rozmawiała A. Łukaszewicz, „Rzeczpospolita” 2.11.2005, http://www.kochanowski.pl/wyw_rzeczpospolita_02_11_2005.html.

[168] Nils Christie przy omawianiu zmian liczby więźniów w Polsce w latach 1945–2002 stawia tezę, że wskaźniki uwięzienia nie są wcale wyznaczni-kiem poziomu przestępczości, lecz odbiciem decyzji politycznych. W ro-ku 1950 więźniów było 90 tys., po odwilży październikowej w 1957 r. tylko 35 tys., w 1985 r. ponad 100 tys., w roku 1989 około 40 tys., a w 2002 r. zno-wu ponad 80 tys. (plus 25 tys. oczekujących na wykonanie kary więzienia), zob. N. Christie, Dogodna ilość przestępstw, Warszawa 2004, s. 68–70.

[169] Zob. M. Wright, Przywracając szacunek sprawiedliwości, Warszawa 2005, s. 145.

[170] N. Christie, O apastnosti swierchkriminalizacji, http://www.prison. org/lib/index/ru/.

[171] Zob. A. Kuczyński, Krzyże pokutne jako pomniki średniowiecznego prawa, „Ochrona Zabytków” 1972, nr 4, s. 9–18.

[173] Zob. K. Kautsky, Poprzednicy współczesnego socjalizmu, Warszawa 1949.

[174] Zob. M. Waldenberg, Prekursorzy Nowej Lewicy. Studia z myśli spo-łecznej XIX i XX wieku, Kraków–Wrocław 1985, s. 32–33.

[175] H. Temkinowa, Bakunin i antynomie wolności, Warszawa 1964, s. 155–156.

[176] Zob. E. Malatesta, Anarchia, Koszalin 1998, s. 23–24.

[177] [B.a.], Wczoraj a dziś. Walka o wyzwolenie człowieka (Wydawnictwo Walki Ludu), Warszawa 1940, s. 11.

[178] Zob. L. Falandysz, Ja i moje prawo, Warszawa 1991, s. 105–107.

[179] Kistyńcy są potomkami Czeczenów oraz Inguszy, którzy w XIX w. postanowili osiedlić się w Gruzji.

[180] Zob. B. Tshehla, Sprawiedliwość niepaństwowa w Republice Połu-dniowej Afryki epoki po apartheidzie – badania okręgu Khayelitsha, „Afri-can Sociological Review” 2002, nr 2.

[181] Zob. obszerne omówienie historii kryminologii radykalnej, w: L. Falandysz, W kręgu kryminologii radykalnej, Warszawa 1986.

[182] J. Schwedinger, Defenders of Order or Guardians of Human Rights?, „Issues in Criminology” 1970, nr 5, s. 123–157.

[183] L. Falandysz, W kręgu kryminologii radykalnej, dz. cyt., s. 89–90.

[184] Tamże, s. 91–94.

[185] Zob. B. Krisberg, Crime and Privilege. Toward a New Criminology, Englewood Cliffs 1975.

[185] Zob. B. Krisberg, Crime and Privilege. Toward a New Criminology, Englewood Cliffs 1975.

[186] Zob. L. Falandysz, W kręgu kryminologii radykalnej, dz. cyt., s. 105–106.

[187] Zob. tamże, s. 107.

[188] Zob. D. Wójcik, B. Czarnecka-Dzialuk, Mediacja w sprawach nie-letnich w świetle teorii i badań, Warszawa 2001, s. 31.

[189] Zob. L. Falandysz, W kręgu kryminologii radykalnej, dz. cyt., s. 98–100.

[190] Zob. tamże, s. 107–108.

[191] Zob. tamże, s. 101.

[192] Zob. tamże, s. 111.

[193] Zob. tamże, s. 76–79.

[194] Zob. tamże, s. 123.

[195] Zob. tamże, s. 123–126.

[196] Zob. tamże, s. 122.

[197] Zob. tamże, s. 186.

[198] Zob. N. Christie, Granice cierpienia, Warszawa 1991.

[199] Zob. L. Falandysz, W kręgu kryminologii radykalnej, dz. cyt., s. 191.

[200] Tamże, s. 193.

[201] Zob. N. Christie, Granice cierpienia, dz. cyt.

[202] Zob. Ucywilizować prawo. Rozmowa z Lechem Falandyszem, w: W. Osiatyński, Zrozumieć świat, Warszawa 1988, s. 385–418.

[203] Zob. D. Wójcik, B. Czarnecka-Dzialuk, Mediacja w sprawach nie-letnich w świetle teorii i badań, dz. cyt., s. 23.

[204] Zob. L. Wacquant, O kilku bajkach z Ameryki na temat bezpieczeń-stwa, „Le Monde Diplomatique” 2006 (edycja polska), nr 8, s. 14.

[205] Zob. J. Consedine, Sprawiedliwość naprawcza, Warszawa 2004.

[206] Zob. A. Gójska, R. Boch, Mediacja w sprawach rodzinnych, http:// www.mediacja.org/upload/images/publikacje/mediacja_obligatoryjna.pdf.

[207] Więcej na temat różnych metod resocjalizacji przestępców, w: M. Wright, Przywracając szacunek sprawiedliwości, dz. cyt.

[208] [B.a], Tragiczny tydzień w Buenos Aires, w: Anarchosyndykalizm. Stra-jki, powstania, rewolucje 1892–1990, Poznań–Kraków 2006, s. 67–68.

[209] T. Wetzel, Kiedy 600 tysięcy pracowników przejęło kontrolę nad swoi-mi miejscami pracy, „Atak” 1999, nr 1, s. 11–18.

[210] Zob. D. Nelles, Internacjonalizm w trójkącie trzech krajów. Alfons To-masz Pilarski i anarchosyndykalizm na Górnym Śląsku w okresie międzywo-jennym, „Atak” 2004, nr 8, s. 21–26.

[211] Więcej na ten temat zob. F. Ryszka, W kręgu zbiorowych złudzeń. Z dziejów hiszpańskiego anarchizmu 1886–1939, Warszawa 1991 oraz G. Orwell, W hołdzie Katalonii, Gdynia 1990.

[212] Podczas rewolucji w Boliwii w kwietniu 1952 r. milicje górnicze przejęły broń z wojskowych magazynów. Na początku 1954 r. ambasada amerykańska oceniała liczebność wszystkich milicji robotniczych w tym kraju na 15 do 40 tys. Milicje miały cechy pospolitego ruszenia o luźnej strukturze organizacyjnej. 5 maja 1952 r. ambasador francuski donosił: „Cała ta masa jest uzbrojona i stoi naprzeciw rządu, ktory nie dyspo-nuje już ani armią, ani policją”. Kres działalnosci milicji robotniczych położyła dopiero prawicowa junta wojskowa w latach 1964–1965. Zob. M. Kula, Anatomia rewolucji narodowej (Boliwia w XX wieku), Warsza-wa 1999, s. 101–105.

[213] Zob. J. Kis, Węgry 1956–57. Czas odbudowy systemu, Warszawa 1989, s. 9–12.

[214] Zob. J. Marszalec, Ochrona porządku i bezpieczeństwa publicznego w Powstaniu Warszawskim, Warszawa 1999.

[215] N. Christie, Granice cierpienia, dz. cyt., s. 77.

[216] G.L. Kelling, C.M. Coles, Wybite szyby. Jak zwalczać przestępczość i przywrócić ład w najbliższym otoczeniu, Poznań 2000.

[218] Zob. Więzienia w liczbach. Statystyka penitencjarna w latach 1989– –2004 (Centralny Zarząd Służby Więziennej), Warszawa 2006, s. 56–57.

[219] M. Wright, Przywracając szacunek sprawiedliwości, dz. cyt., s. 98.

[220] Zob. M. Zydlewicz, Mediacja w świadomości językowej Polaków, „Mediator” 2002, nr 1, s. 12.

[221] Pierwsza tego typu placówka powstała w Stanach Zjednoczonych w 1984 r.

[222] Zob. P. Wrabec, Cela do wynajęcia, „Polityka” 2006, nr 11, s. 14.

[223] Dobrym przykładem podporządkowania idei państwa prawa inte-resom grupy rządzącej jest bezprecedensowa akcja zastraszania, dezinfor-macji i prewencyjnych zatrzymań skierowana przeciwko organizatorom alterglobalistycznego antyszczytu w Warszawie wiosną 2004 r.