Mateusz Pietryka

Wstęp do ekologicznej katastrofy

2010

      Klimatyczna opera mydlana

      Zobowiązania jako farsa

      Never trust a COP

      Koncentracja – zawsze w modzie

      Ekokapitalizm, czyli zielone pranie mózgu

      Po spektaklu

18. grudnia 2009 zakończyła się 15. konferencja klimatyczna pod szyldem Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych (FCCC). Podobne spotkania odbywają się począwszy od 1992 roku i szczytu w Rio de Janeiro, który miał zapoczątkować przełom w redukcji emisji gazów cieplarnianych. Nie trzeba dodawać, że było to tylko pustosłowie; światowi liderzy spotykali się później wielokrotnie, nie podejmując żadnych zobowiązujących lub raczej możliwych do egzekwowania deklaracji. Tymczasem problem globalnego ocieplenia stawał się – częściowo w wyniku działań aktywistów, częściowo zaś, dlatego, że podchwyciły go media – coraz bardziej spopularyzowany w oczach opinii publicznej.

Była to jedna z wielu przyczyn, dla których na konferencji w Kioto w 1997 roku zaproponowano nowe, bardziej radykalne rozwiązania, choć z grubsza zgodne z triumfującą logiką wolnego rynku. I tak gaz miał stać się towarem; kraje z nadwyżką produkcji dostały uprawnienia, by zwyczajnie kupować jego zapasy u państw słabiej rozwiniętych, nie wykorzystujących swojego „przydziału”. Do 2012 roku miała nastąpić znaczna (choć o nikłym znaczeniu rzeczywistym dla środowiska) redukcja gazów cieplarnianych. Jednakże taki stan rzeczy nie wszystkim odpowiadał. Obiekcje zgłaszały głównie Rosja i USA, ze względu na obawy o zmniejszenie produktywności własnych gospodarek i dość ulgowe potraktowanie Chin. Traktat ostatecznie wszedł w życie 8 lat później, ale proces jego ratyfikacji był w rzeczywistości walką, kto ugra dla siebie najlepsze warunki. Jego ostateczna wersja stała się farsą, a kolejne edycje szczytów klimatycznych publicznymi spektaklami, wśród których jednym z najmniej produktywnych był szeroko reklamowany szczyt w Poznaniu w 2008 roku. Kolejna zmiana miała nastąpić rok później w Kopenhadze – w tym miejscu i czasie narody Ziemi miały stać się świadkami „drugiego Kioto”, czyli stanowczych postanowień na najbliższe lata, a zarazem próby rehabilitacji skompromitowanych liderów. O tym wydarzeniu i płynących z niego wnioskach będzie traktował niniejszy tekst.

Klimatyczna opera mydlana

Szczyt klimatyczny 2009 rozpoczął się 7. grudnia. Od początku wśród deklaracji wymieniało się dwie daty: rok 2020 i 2050. Jak łatwo przewidzieć, ta druga data spotkała się ze znacznie większą wylewnością polityków i obietnicami 80- (USA), a nawet 95-procentowej (UE) redukcji emisji zanieczyszczeń. Pytania o pierwszą datę kazały zachowywać o wiele większą powściągliwość, najśmielsze deklaracje sięgały 30%. Ostatecznie stanęło na ok. 18%. Konferencja zaczęła się, jak co roku, pięknymi obietnicami. Postarano się nawet o oprawę, na czas obrad zabroniono sprzedaży butelkowanej wody pitnej – wszelkie pozory, jakie mogło sprawiać to i inne żałosne posunięcia rozwiał fakt, że debatujący przybyli na miejsce 140 prywatnymi samolotami i 1200 limuzynami[1], w tym część sprowadzono z zagranicy, bo cały kraj tylu luksusowych wehikułów nie posiadał. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że pięć pojazdów było elektrycznych…

Wspaniałe samopoczucie ratowników klimatu zostało zakłócone nadzwyczajnie szybko, bo już drugiego dnia. Wtedy to media systemowe ujawniły, że kraje rozwinięte przygotowały wcześniej tajny dokument, będący w istocie wersją roboczą finałowego porozumienia, które w wielkim skrócie zakładało zrzucenie ciężarów redukcji z krajów bogatych na uboższe[2]. Dania piastująca stanowisko „bezstronnego negocjatora” organizowała wcześniej spotkania z przedstawicielami krajów Pierwszego Świata, co pozwoliło na wypracowanie powyższego kompromisu silniejszych graczy przeciwko słabszym i niewtajemniczonym. Szef krajów rozwijających się (G77) nazwał to Holocaustem. Tym samym negocjacje zostały tymczasowo zawieszone. Wraz z ich wznowieniem następnego dnia stało się jasne, że COP15 jest formą bazaru, gdzie trzeba ugrać jak najwięcej dla siebie. Ujawniły się więc bloki interesów, wśród których ważną pozycję zaczął ogrywać ten reprezentujący G77 z Chinami, Indiami, Brazylią i RPA na czele. Odrzucono pomysł nakładania cła na towary z uboższych krajów, co zgodnie z mającą się dobrze doktryną neoliberalizmu miało zachować odpowiednią konkurencyjność. Unia nie pozostawała bierna i obserwując rozwój sytuacji dyskretnie wycofywała się z obiecanych wcześniej 30% redukcji na rzecz 20%. Na pomoc dla Afryki państwa Unii Europejskiej wyłożyły 2,4 mld euro, choć wcześniej sama grupa afrykańska oszacowała swoje potrzeby na ok. 280 mld (od wszystkich krajów rozwijających się)[3]. W międzyczasie Polska otrzymała od organizacji pozarządowych tytuł „Skamieliny Dnia” za wyjątkowo oporne podejście do unijnych zobowiązań. Stany Zjednoczone sabotowały każdą poważniejszą propozycję, a Barrack Obama skupił się na podkreślaniu, że to Chiny emitują najwięcej CO2, a USA zajmują „chlubne” drugie miejsce i nie mogą ponosić pełnej odpowiedzialności.

Zobowiązania jako farsa

Tym samym poszczególni liderzy przestali nawet sprawiać pozory. Wyszukana frazeologia nie pomogła ukryć faktu, że jakakolwiek polityczna wola do zmian to tylko fikcja, tworzona na potrzeby mass-mediów. Wszystko to przemawia oczywiście przeciwko tego typu spotkaniom, ale istnieją też poważniejsze zarzuty dla FCCC. O ile racjonalnie myślący człowiek nie powinien mieć wątpliwości co do nieoficjalnych celów konferencji klimatycznych, poważne obawy nasuwa sam formalny mechanizm ich funkcjonowania. W mediach i opracowaniach naukowych często spotyka się termin „redukcji” gazów cieplarnianych o pewną ilość, wyrażoną w procentach. Ograniczenie odnosi się do konkretnego roku, kruczek w tym, że nie dla wszystkich jest on taki sam, a czasem można go po prostu wybrać… Wiele krajów ustanowiło rok 1990, ale np. Stany Zjednoczone wybrały rok 2005, jako warunek obrad! Tym samym prezydent mógł pochwalić się 17% redukcją pomijając fakt, że w porównaniu do „standardowego” roku 1990, wynosi ona 3%. Krajom przechodzącym transformację również dano możliwość wyboru „swojej daty” i tak np. Polska początkowo odpowiedzialnie wystosowała rok 1990. Nie przeszkodziło to w tym, by kilka lat później lekką ręką przesunąć datę o 2 lata do tyłu – na rok 1988, którego poziom uprzemysłowienia pozwala na znacznie swobodniejszą zabawę z procentami. Tony CO2 traktuje się niczym żetony. Każdy ma swoją pulę, którą może wykorzystać lub udostępnić innym do nabycia. Dzięki geniuszowi architektów klimatycznych manipulacji, Polska sprzedaje setki milionów ton CO2 takim krajom jak Hiszpania i Irlandia, z czego zyski inwestuje w… rozbudowę węglowego systemu energetycznego[4]. Według raportu organizacji Sandbag[5], z powodu zbyt liberalnych zasad handlu emisjami, ich cena była tak mała, że wiele krajów zaczęło gromadzić zapasy aż do 2012 roku. W ten sposób, choć wyemitowane przez nie zanieczyszczenia mogą być za kilka lat większe niż w przeszłości, na papierze dokonali ich redukcji! Na handlu zarabiają przede wszystkim uczestniczące w nim korporacje. Propagandowy zrównoważony rozwój okazuje się być racjonalnym tylko, gdy na stole leżą portfele z odpowiednią sumą pieniędzy.

Inną sprawą jest fakt, że nawet zakładając ścisłe przestrzegania ustalanych limitów, które pozostaje mitem, na dobrą miarę nie są one w stanie niczego zmienić. Podczas gdy mowa o maksymalnie 20% redukcji emisji CO2, według szacunków ONZ odczuwalna zmiana mogłaby pojawić się przy min. 40-procentowym ograniczeniu. Jednak biorąc pod uwagę brak mechanizmów egzekwowania postanowień i taka liczba by nic nie zdziałała. Wiele państw, wśród których prym wiodą Chiny, odmawia zezwolenia na dokładne inspekcje ze względu na ochronę interesów narodowych. Nawet, gdy oczekiwane liczby znajdują się wreszcie na papierze, podpisanym przed odpowiednich polityków, wciąż pozostają w sferze deklaracji i są niemożliwe do skontrolowania. Wracając do samych klimatycznych postanowień, odnoszą się one niemal wyłącznie do emisji CO2 przez przemysł, w dużej mierze ignorując tak kluczowe kwestie jak wycinka lasów, globalny transport, zatrucia wód i wiele innych typów działalności o destrukcyjnym charakterze. Nie sposób więc nie odnieść wrażenia, że szczyty klimatyczne stały się kolejną przestrzenią do realizowania prywatnych interesów, poszukiwania strategicznych sojuszy i mydlenia oczu obserwatorom zielonego przedstawienia.

To wciąż nie koniec klimatycznej farsy. Wśród innych ważnych problemów wymienia się m.in. ograniczenia patentowe. Kraje rozwijające się nie będą mogły zaadoptować przyjaznych środowisku technologii, gdyż z prawnego punktu widzenia poszczególne rozwiązania są własnością krajów rozwiniętych, a dokładniej ich korporacji. Faktu kolonizacji i dekad lub wieków eksploatacji nie bierze się pod uwagę. Istnieje co prawda specjalny fundusz, mający pomagać w ograniczaniu zanieczyszczeń w krajach rozwijających się, ale sposób jego funkcjonowania pozostawia wiele do życzenia. Po pierwsze, kwoty niezbędne do wprowadzenia zmian oscylują wokół 400 miliardów dolarów rocznie – dotychczas z trudem wynegocjowano kwotę 10 miliardów. Po drugie kraje Północy i tak starają się od niej uchylać w możliwie największym stopniu. Przykładowo, istnieją propozycje, by pieniądze nie trafiały na narodowe fundusze publiczne, skąd mogłyby zostać łatwo zainwestowane w palące potrzeby, tylko były naliczane z obrotów opisanymi powyżej uprawnieniami do emisji. Nawet, gdy uda się uzyskać konkretne porozumienie, pozostaje ono tylko deklaracją. Od czasu Kioto, podpis rządowych decydentów oznacza nie więcej niż oświadczenie, że dany kraj zdaje sobie sprawę z istnienia tego typu propozycji…

Never trust a COP[6]

Nie trzeba dodawać, że podobnie jak w przypadku każdej aktywności międzynarodowej, na konferencjach COP oficjalnie działa silne lobby biznesowe. Jego czołowym przedstawicielem jest Światowa Rada Biznesu na rzecz Zrównoważonego Rozwoju (WBCSD), jeden z głównych graczy stojących za takimi porozumieniami jak GATT i NATFA czy MAI. Organizacja zrzesza 200 międzynarodowych korporacji i pod przykrywką CSR („społeczna odpowiedzialność biznesu”) przenika do kolejnych państwowych struktur. Do Kopenhagi posłała aż 230 (!) przedstawicieli, co jest sporą liczbą jak na 98 głów państw, biorących udział w szczycie. Odbyli oni serię zamkniętych spotkań, których przebiegu można domyślać się tylko z ich własnych relacji: w przeciwieństwie do ogólnego nastroju COP15, atmosfera obrad biznesowo-rządowych „była pełna energii, sprzyjała drodze naprzód i wprowadzaniu działań”, jak możemy przeczytać na stronie na stronie WBSCD. Do tych ostatnich zaliczono serię pięknie brzmiących życzeń, przypieczętowanych stwierdzeniem, że „biznes ma wiedzę, kadrę zarządzającą i zasoby finansowe, by się do nich (zmian klimatu na lepsze) przyczynić”. Za główny problem krajów rozwijających się uznano „ich niezdolność do przyswajania inwestycji i technologii”, a wśród postanowień możemy znaleźć takie slogany jak konieczność „partnerstwa sektora publicznego i prywatnego” oraz „kluczowe znaczenie rynków finansowych dla rozwoju”.

W czasie, gdy trwały owocne rozmowy ministrów i korporacyjnych delegatów, doszło do kolejnego skandalu. Kilkuset aktywistów, posiadających status „obserwatora”, czyli dokument pozwalający na uczestnictwo we wszystkich oficjalnych obradach, dowiedziało się, że ich papiery straciły ważność… Tym samym zwyczajnie nie wpuszczono ich do środka. To bezprecedensowe wydarzenie wywołało oburzenie wśród mainstreamowych organizacji pozarządowych, które są zazwyczaj traktowane ulgowo. Przykładowo dr Zbigniew Karaczun z Koalicji Klimatycznej nazwał to „łamaniem praw człowieka”. Uczestnicy obrad są jednocześnie sygnatariuszami opracowanych przez siebie zasad ich przebiegu, które zobowiązują do konsultacji społecznych, czyli udziale w dyskusjach organizacji pozarządowych, a do realizacji takich zobowiązań wyznaczone jest ONZ. Realna wartość deklaracji światowych liderów i ustanowionego przez nich prawa okazała się fikcją, gdy tylko obecność osób trzecich okazała się w końcu niewygodna. Tego typu działania nie są tajemnicą dla rzesz aktywistów, którzy postanowili wyrazić swój sprzeciw na ulicach.

Koncentracja – zawsze w modzie[7]

Gdy 10 lat temu wielu aktywistów uważnie śledziło kolejne doniesienia o policyjnych nadużyciach podczas masowych protestów w Seattle, mało kto spodziewał się, że brutalne obrazy to dopiero namiastka tego, co czeka demonstrantów w kolejnych latach. Frekwencja na protestach w Kopenhadze była wyjątkowo duża. Jeszcze na wiele tygodni przed wydarzeniem media budowały atmosferę strachu, policja wydawała kolejne groźne brzmiące oświadczenia, a lokalni działacze robili swoje: mobilizowali. Prawdopodobnie pierwszy raz w historii Europy w rażący sposób dokonano zmian w prawie. Otóż okazało się, że choć nie działa ono wstecz, może działać do przodu… Na zamówienie służb porządkowych Parlament uchwalił ustawę pozwalającą na aresztowanie w przypadku podejrzenia, że „w niedalekiej przyszłości” osoba może dokonać przestępstwa[8] (tak tak, ten film nazywał się Raport Mniejszości…). Do represyjnego pakietu dołączono dwukrotne przedłużenie czasu bezpodstawnych zatrzymań (z 6 do 12 godzin), wydłużony czas pobytu w areszcie (40 dni) i wysokie grzywny (671 euro). Dysponując takimi narzędziami policja od pierwszego dnia szczytu rozpoczęła aresztowania. W informacjach dla mediów otwarcie stwierdzono, że zatrzymani nie dostaną żadnych zarzutów i po krótkim czasie wyjdą na wolność[9] – jedynym celem zatrzymań było więc stworzenie atmosfery strachu i kryminalizacja ruchu, choć to oczywiście nie zostało powiedziane przez policyjnych rzeczników.

Na przekór powyższym regulacjom i faktowi, że granice Unii Europejskiej są otwarte tylko dla jej wybranych mieszkańców (część ekip, np. ze Szwecji zawrócono), na ulice udało się wyprowadzić dziesiątki tysięcy ludzi. Odbyły się m.in. przemarsze rolników, ludów rdzennych, NGO’s-ów, antykapitalistów. Główna demonstracja Climate Justice Action liczyła ok. 100 000 osób o różnej orientacji politycznej; prawdopodobnie było to największe w historii zgromadzenie na rzecz ochrony środowiska. Właśnie na niej doszło do masowych zatrzymań. Policjanci losowo atakowali grupy aktywistów, skuwali ich kajdankami i godzinami przetrzymywali skoncentrowanych w jednym miejscu, każąc siedzieć na zimnej ulicy. W sumie takie upokorzenie spotkało ok. 1000 osób. Z agresją stróżów prawa spotkali się również przechodnie, nie biorący udziału w akcjach. Wielu ludzi zostało przewiezionych do specjalnie przygotowanych aresztów, nazywanych przez policjantów „Guantanamo junior”[10]. Ta innowacyjna nazwa odnosi się do setek małych klatek, zbudowanych specjalnie na potrzeby COP15; aktywiści byli w nich czasem zamykani ze skutymi rękami i pryskani sprejem pieprzowym. Sprawą interesowały się mass-media, co duński minister sprawiedliwości skomentował słowami: „Policja wykonała dobrą robotę (…) Myślę, że ludzie to docenią”. W dniu, gdy kończę tekst (12. stycznia) w więzieniu przebywa jeszcze 14 osób w oczekiwaniu na procesy[11].

Ekokapitalizm, czyli zielone pranie mózgu

Nie wszyscy muszą wierzyć w teorie, że w największej mierze to człowiek przyczynia się do globalnego ocieplenia. Mówiąc więcej, istnieją niezależne, nie wypaczone przez ideologie żadnej strony analizy, skłaniające się do twierdzenia, iż ocieplenie klimatu jest w dużym stopniu procesem naturalnym i nieuniknionym. Choć nie da się ukryć, że zdecydowana większość naukowców należy do zwolenników teorii globalnej ocieplenia, celem tego tekstu nie jest analiza słuszności takich czy innych stanowisk; tą sprawę pozostawiam otwartą. Trzeba jednak podkreślić, iż samo globalne ocieplenie schodzi na dalszy plan, a faktem, z jakim przychodzi nam się mierzyć tu i teraz jest niezaprzeczalny, destruktywny wpływ kapitalizmu na środowisko naturalne i funkcjonowanie niezliczonych społeczności w każdym miejscu globu. Co więcej, zmiany jakie wywołuje ten wpływ, mogą być nieodwracalne dla środowiska, a już z pewnością takimi będą dla ludzi. Tu rodzi się pytanie, co jest przyczyną stałej ignorancji elit, które zdają się tego faktu nie zauważać, a mają przecież dostęp do pierwszorzędnych analiz i prognoz na przyszłość. Czy przeważa tu ignorancja, chęć natychmiastowego zysku, realizacja doraźnych interesów, niewiara, celowe działanie?

O ile polityków można posądzać o krótkowzroczność, związaną z dostosowaniem działań do rytmu wyborów, nie można tego powiedzieć o świecie dużego biznesu. Mimo, że kapitalizm jest systemem wewnętrznych sprzeczności z czysto ekonomicznego punktu widzenia, elit finansowych nie można posądzać o irracjonalizm. Mechanizm funkcjonowania korporacji adoptuje elementy gospodarki planowej, stawiając w miejscu beneficjenta dobro marki, a tym samym dochody. Warunkiem rynkowej egzystencji każdej międzynarodowej firmy jest posiadanie ściśle określonego planu działań na wiele następnych lat. Jego strukturę budują badania socjologiczne, analizy trendów rynkowych, opracowania z dziedzin specjalistycznych, m.in. od naukowców, zajmujących się sprawami klimatu. Błędem byłoby więc przypuszczanie, iż postępująca degradacja planety, która ipso facto zagraża interesom samej firmy, pozostaje zjawiskiem nieznanym dla kierujących nią środowisk. Wręcz przeciwnie – należy przyjąć, że doskonale zdają sobie one sprawę z tego, co ich czeka i wpływają na międzynarodową politykę w sposób zgodny z założeniami na przyszłość. Dochodzimy tu do kolejnego punktu: ponieważ korporacje mimo globalnego charakteru są silnie zakorzenione w konkretnych państwach, rządy traktują ich interesy jako integralną część racji stanu. Sukcesy korporacji o danym rodowodzie w większości przypadków są sukcesami ogółu elit finansowych narodu.

Takie stanowisko stawia konferencje typu COP w zupełnie innym świetle niż zwykły ją ukazywać greenwashing i medialne migawki. Naiwnością byłoby twierdzić, że uczestnikom obrad naprawdę zależy na ochronie środowiska, kosztem własnych wyrzeczeń i osłabienia koniunktury gospodarczej. Podobne spotkania nie są miejscem regulacji, dotyczących redukcji czegokolwiek, wprowadzania nie-egzekwowalnych paktów i ochrony klimatu; w rzeczywistości gra toczy się o wiele większą stawkę, jaką jest przyszłe oblicze kapitalizmu, nakreślenie nowych sfer wpływów. Najlepszym na to dowodem jest opisany wcześniej „duński dokument”, który kraje rozwinięte pieczołowicie przygotowywały przed rozpoczęciem szczytu, by zabezpieczyć się na kolejne dekady i uderzyć w ubogie regiony. Spory o działania klimatyczne są elementem wojny bloków interesów, a proponowanie rozwiązania w każdej formie uderzają w słabszych. Mechanizm ten został już również opisany: w skrócie – kraj o słabiej rozwiniętym przemyśle i stosunkowo niedużej emisji gazów cieplarnianych sprzedaje je dla państw bogatszych, bo krajów rozwijających się z dużymi potrzebami na taki zakup nie będzie stać.

Każda wizja zielonego kapitalizmu jest oparta na złudzeniach. Podstawowym celem utrzymania przedsiębiorstwa jest z technicznego punktu widzenia nieustanny rozrost z tendencją do tworzenia monopolu, a z funkcjonalnego – akumulacja kapitału przez właścicieli. Nawet przy najbardziej rygorystycznych regulacjach ochrony środowiska, punkt równowagi będzie poza logiką kapitalisty. Ekspansja jest warunkiem przetrwania i zawsze będzie dokonywać się kosztem uszczuplania zasobów naturalnych i dewastacji lasów, pól i wód, a odbywa się na taką skalę, że ekosystem nie jest w stanie zapewnić regeneracji. Przyroda może zostać ometkowana i wyceniona, ale zmieni to tylko tyle, iż z jej destrukcji będą stopniowo wykluczani mniejsi gracze, kosztem posiadających odpowiednie zaplecze finansowe, by wykupić prawo do danego podmiotu i obrócić jego wykorzystanie w większy zysk. Kapitał reorganizuje więc siły w kierunku „zielonej rewolucji”. Odpowiedzialność za nadchodzące zmiany próbuje się zrzucać na jednostki poprzez quasi-akcje świadomościowe, w stylu segregowania śmieci lub używania plastikowych torebek. W rzeczywistości mają one wymiar czysto symboliczny i są narzędziem w rękach tych, którzy doskonale zdają sobie sprawę, że nawet wymiana wszystkich plastikowych torebek w supermarketach nie zneutralizuje ich destrukcyjnej działalności – z tego prostego powodu, iż to nie torebki są tu problemem, ale supermarkety.

Analizy tego problemu podjął się naukowiec i działacz społeczny – David Noble. W swojej pracy Corporate Climate Coup (Korporacyjny klimatyczny zamach stanu) udowadnia, że początkowo w obrębie elity finansowej zaistniał konflikt w sprawie teorii globalnego ocieplenia – część, szczególnie reprezentująca przemysł ciężki, uznała, iż wprowadzenie regulacji klimatycznych znacznie ograniczy ich pole działania i narazi na poważne straty. Kiedy jednak zdali sobie sprawę, że „zielony kapitalizm” otwiera przed nimi znacznie szersze możliwości i stwarza niepowtarzalną szansę na poprawę fatalnego odbioru społecznego, zainwestowali ogromne w sumy w kampanię na rzecz promowania „świadomości ekologicznej”. Sprowadza się ona do punktu, iż jedynie kapitalizm jest w stanie powstrzymać postępujące zmiany, potrzebuje tylko „zielonej” reorganizacji.

Po spektaklu

Pozostaje już tylko pytanie, co robić w takiej sytuacji. Niestety nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi… Mogłoby się wydawać, że jedyną racjonalną drogą, jaką mógłby podążyć szeroko rozumiany ruch ekologiczny, dobrze zdając sobie sprawę z bierności i pustosłowia politycznych decydentów, jest całkowita radykalizacja działań i porzucenie legalistycznych rozwiązań, które stanowią wyłącznie systemowy zawór bezpieczeństwa. Na razie nic jednak nie wskazuje, by tak miało się stać. Tegoroczny antyszczyt został jak zwykle zdominowany przez masowe organizacje pozarządowe, typu Greenpeace, które wypowiadały się w jednoznacznym dyskursie – pokładając całość nadziei w obradujących, co dobitnie wyrażały transparenty w stylu „Liderzy Działajcie!”. NGO’s-y, nie wyciągając wniosków z lat bezowocnych protestów, wciąż podporządkowują się logice wyimaginowanej społecznej presji, która rzekomo ma determinować pewne decyzje na wyższym szczeblu, choć same przyznają, iż nawet przyjęcie zapowiadanych rozwiązań nie wpisuje się w „plan ratunkowy minimum” (zakłada on zupełne wyjście z użytku paliw kopalnych w ciągu kolejnych 20-30 lat, co pozostaje fikcją). Można mieć pewne nadzieje, że widoki masowych aresztowań i policyjna brutalność, które dotknęły również wielu nastawionych pokojowo nastawionych aktywistów, wpłyną na zmianę ich taktyki, choć są to raczej pobożne życzenia. Dopóki organizacje pozarządowe będą popadać w biurokratyzm, zarówno w manifestach jak i na ulicach będzie dominował oportunizm. Być może aktywistom-biurokratom da do myślenia fakt, iż wielu z nich nawet nie wpuszczono na obiecywane obrady.

Ruch antykapitalistyczny musi więc wyciągnąć kolejne wnioski: z tego, w jakie wszedł sojusze, co z nich wyniknie i czy będą to efekty pozytywne czy nie. Bez wątpienia należałoby się zwrócić w kierunku ruchów społecznych z krajów Trzeciego Świata, dla których walka jest warunkiem przetrwania. Z pewnością należy też podjąć dalsze próby radykalizacji ruchu ochrony środowiska z Północnej Półkuli. I wcale nie znaczy to ofensywnego zachowania na ulicach – jest to problem marginalny, choć z pewnością postawy pełnego non-violence nie budują ani wewnętrznej solidarności ani nie wywierają żadnej presji. Prawdziwym problemem jest jednak zmiana sposobu myślenia, ukierunkowanie taktyk na działania oddolne, oparte na negacji funkcjonującego modelu, a nie prób wpływania na decyzje rządzących, podczas gdy w rzeczywistości determinują je zupełnie inne czynniki niż nawet największe przemarsze. Masowe działania nie mają sensu bez zrozumienia przyczyny problemu, jaką jest natura kapitalistycznej gospodarki. Pora przyjąć do wiadomości, że świat nie dzieli się na kraje rozwinięte i rozwijające się, ale wyzyskujących i wyzyskiwanych, które to podziały są obecne ponad granicami.

P.S. Wszelkie dane, przy których nie znalazły się przypisy, pochodzą ze stron www.positi.blogspot.com oraz www.dlaklimatu.pl, które były nieocenioną pomocą przy pisaniu powyższego tekstu

[1] www.tvn24.lajt.pl, Gwiazdy, limuzyny, samoloty. Ruszył szczyt klimatyczny;

[2] www.rp.pl, Skandal na szczycie w Kopenhadze;

[3] Naomi Klein, Better to have no deal at Copenhagen than one that spells catastrophe;

[4] Ewa Jasiewicz, Klimatyczne kasyno Polska, „Le Monde Diplomatique”, nr 12/2009:

[5] www.cia.bzzz.net, Więcej emisji dla bogatych, więcej kosztów dla biednych;

[6] Jeden z głównych sloganów przeciwników konferencji. Z ang. „Nigdy nie ufaj COP” (konferencja klimatyczna) + gra słów: „cop” to też „gliniarz”;

[7] Tytuł akapitu zaczerpnięty z „demotywatora”, umieszczonego w blogach www.cia.bzzz.net;

[8] www.cia.bzzz.net, Nowe prawo przeciw demonstrantom wchodzi w życie przed Szczytem Klimatycznym;

[9] www.cop-enhagen.net;

[10] www.guardian.co.uk, Activists reveal tactics used by police to „decapitate” Copenhagen climate protests;

[11] 10 z nich wydało oświadczenie, dostępne po polsku na www.czsz.bzzz.net


Wydane w "Innym Świecie" #31 (1/2010)