#title „Dzień dobry sąsiedzie”– czyli wstęp do refleksji nad aktywizmem miejskim
#author Kasia
#SORTtopics polskie, A-tak, ruchy miejskie
#date wrzesień 2015
#lang pl
#pubdate 2021-11-06T19:26:40
#notes Opublikowane w pierwszym numerze "Ataku"
**Pod płaszczykiem chęci wprowadzania zmian w życiu miasta czy danej dzielnicy działacze miejscy legitymizują zastany porządek, dławiąc przy tym wszelkie próby „radykalnego zwrotu akcji” w życiu codziennym.**
„Nie jesteśmy niepożądanymi
obywatelami, my w ogóle nie jesteśmy obywatelami. Jesteśmy zbuntowanymi niewolnikami... Dlatego
nie jesteśmy szanowani. Przyznajemy to i jesteśmy z tego dumni”
The Wobblies
(amerykański związek zawodowy)
Liberalizm dominuje nie tylko
w sferze ekonomii – zgodnie z jego
regułami kształtowane są również
stosunki polityczne i społeczne.
W te, z góry narzucone, zasady gry
znakomicie wpisują się tzw. ruchy
miejskie, które tylko pozornie aktywizują mieszkańców i pomagają im
w zyskiwaniu wpływu na bieg wydarzeń oraz decyzje podejmowane
w ich mieście. Władza z łatwością
bowiem pozyskuje dla swoich celów
„niezależne” ruchy miejskie, których uczestnicy często cechują się
brakiem wyobraźni i pogłębionej refleksji oraz daleko posuniętym konformizmem. Ruchy te najczęściej
służą po prostu budowaniu warunków do zabłyśnięcia wybranym
działaczom i wspieraniu ich karier
politycznych. Nawet jeśli oficjalnie
nie mają takich założeń, szybko stają się przechowalnią dla przyszłych
radnych i narzędziem sprawnie
działającym na rzecz fasadowej,
a nie realnej zmiany. Zazwyczaj
im bardziej widoczny (w oficjalnym
słowniku zaangażowany) działacz,
tym lepszy skutek odnoszą jego
starania o etat w Urzędzie Miasta.
Niestety aktywiści miejscy są często postrzegani jako alternatywa
czy „swojska kontra” dla elit rządzących miastem. Tym chętniej
więc oddaje się na nich głos jako na
„powiew świeżości”, „nowe twarze”,
„ludzi od nas” etc. Jednak do miana aktywistów społecznych, którym
sen z powiek spędza psia kupa na
trawniku czy „nielegalny” plakat
na skrzynce energetycznej, aspirują głównie osoby, których status
społeczny pozwala poświęcać czas
tego typu zagadnieniom, i dla których palące problemy społeczne jak
miejska polityka mieszkaniowa, ni-skie płace etc. są mało interesujące, bo nie dotyczą ani ich samych,
ani środowiska z którego się wywodzą i które w przyszłości odda na
nich głos. Osoby, dla których tego
typu problemy są czystą abstrakcją,
chętniej poprą przecież tego, kto
w „czynie społecznym” zadzwoni
na straż miejską, widząc starszego
jegomościa oklejającego słupy ogłoszeniami o sprzedaży tytoniu lub
razem z nimi skrzyknie się na facebooku, by w ten sam sposób uciszyć
przekrzykujących się pod sklepem
penerów. Zadowoleni drobnomieszczanie z ulgą podarują swojego „lajka” i krzyżyk na wyborczej karcie
aktywistom godnie reprezentującym ich własną mentalność.
„Patologia”
nieprzykładająca
zbyt dużej wagi do walki z kupą
i plakatem najczęściej nie bierze
udziału w tym plebiscycie gwiazd
aktywizmu – w końcu to nigdy nie
będą odpowiedni delegaci dla ich spraw i codziennych walk. Będą
za to częścią elit i władzą, która – wspomagana przez kolejnych
aktywistów miejskich – utopi ich
w rozszerzającym się wciąż gąszczu kontroli i przepisów, w pojęciu
„legalności” lub jej braku, będącym
orężem w walce z tymi, którzy odważą się zakwestionować zastany
porządek rzeczy. „Patologia” płaci mandaty za swe liczne przewiny i daje zajęcie straży miejskiej –
w rzeczywistości jednak bardziej
spłaca rachunek za obsesję kontroli generowaną przez władzę oraz
„misję społeczną” aktywistów miejskich, niż za rozklejanie plakatów
czy zagłuszanie ciszy nocnej.
Ruchy miejskie najczęściej więc
tak naprawdę wspierają posunięcia
władz i tworzą swoistą osłonę dla
ich działań i interesów. W jaki sposób? Faworyzują one – o czym była
mowa powyżej – wybrane jednostki i grupy społeczne (wywodzące
się z ich własnego środowiska), pomijając w swych dążeniach, a nawet pogłębiając wykluczenie, ludzi
o mniejszych wpływach i zasobach.
Poza tym, skupieni wokół nich aktywiści potrafią odciągnąć uwagę opinii publicznej od istotnych problemów społecznych, przekierowując
ją umiejętnie na mało istotne zagadnienia, których podjęcie tworzy
złudzenie działania na rzecz zmiany. Choćbyśmy mieli idealnie równe
chodniki, czyste trawniki, zawsze
dobrze zaparkowane samochody
i wolne od plakatów słupy, ludzie
i tak pozostaną niewolnikami władzy i kapitału, wykluczoną masą,
która traci dach nad głową, pada
ofiarą nieuczciwych pracodawców
i nawet nie marzy o tym, by mieć
realny wpływ nie tylko na sprawy
o charakterze społeczno-politycznym, ale nawet na własne życie.
Ściśle wiąże się to z próbami
uciszenia czy nawet zdyskredytowania zwolenników radykalnych
zmian, którzy występują przeciwko aktualnie rządzącym lub przeciwko
władzy jako takiej (jak na przykład
anarchiści), proponując zupełnie
inne spojrzenie na zaistniałą sytuację i zupełnie inne rozwiązania
oraz metody walki. Pod płaszczykiem chęci wprowadzania zmian
w życiu miasta czy danej dzielnicy działacze miejscy legitymizują więc zastany porządek, dławiąc
przy tym wszelkie próby „radykalnego zwrotu akcji” w życiu codziennym mieszkańców i ich wpływie na
decyzje ratusza. Pomagają w utrzymaniu istniejących stosunków władzy i dominacji uprzywilejowanych
grup społecznych nad tymi, których
oficjalnie nazywa się niezaradnymi życiowo, a przy rodzinnym stole
i w komentarzach na facebooku już
wprost i bez ogródek: menelami, patologią, brudasami, nierobami etc.
Ostatnio niezwykle nośnym medialnie i aktywistycznie tematem
jest m.in. pełna poświęceń walka
z wiatrakami czyli plakatami, które nieustannie pojawiają się w miejskiej przestrzeni. Walka ta dotyczy
zarówno plakatów komercyjnych,
jak i drobnych ogłoszeń typu „zaginął piesek” oraz plakatów o treści
społecznej, których rozpowszechnianiem trudnią się m.in. anarchiści. Ta gra, która przybrała już rozmiar niekończącej się opowieści,
toczy się o niezwykle wysoką stawkę
– poczucie estetyki klasy średniej,
którego najpopularniejszym symbolem jest czysty słup. Dzięki zaangażowaniu w ten temat aktywistów
miejskich, nawet miejski PR-owiec
postanowił wysłać prezydenta Poznania (wywodzącego się nomen
omen z ruchów miejskich) na ulicę
ze szpachelką w ręku i hordą dziennikarzy dookoła. Zaowocowało to serią artykułów w lokalnych mediach.
Akcja ta – dedykowana zainteresowanej tematem widowni wyborczej
– była równie zręcznym popisem
co pozostałe posunięcia władz i ich
aktywnych zwolenników – jak kary pieniężne czy modne ostatnio tropienie „przestępców plakatowych”
ze strażą miejską na linii.
Warto chyba w tym miejscu podkreślić, że anarchiści nie są zwolennikami reklam zagarniających ostatnie wolne od nich skrawki miasta.
Jesteśmy przeciwni wielkoformatowym i czysto komercyjnym reklamom nie tylko dlatego, że są wątpliwą ozdobą, ale przede wszystkim
dlatego, że wspierają biznes i nakręcają bezmyślny konsumpcjonizm.
Korzystanie ze sprywatyzowanych
przestrzeni reklamowych wymaga
nakładów pieniężnych, którym sprostać mogą nieliczni – wielki biznes,
intratne przedsięwzięcia komercyjne oraz korporacje. Gdzie w tym
wszystkim tzw. zwykły człowiek,
gdzie oddolna inicjatywa mieszkańców, która podobno tak bardzo leży
na sercu ruchom miejskim?
Co zaś tyczy się drobnych plakaciarzy, sprawa ta jest daleko bardziej złożona niż przedstawiają
ją władze i miejscy aktywiści. Jak
już wielokrotnie zaznaczaliśmy
w swych komentarzach dotyczących omawianej sprawy – plakatowanie komercyjne nie jest rozrywką znudzonych mieszczan ale
pracą, po prostu pracą. Zajęcie to
jest obwarowane mocno prekarnymi, śmieciowymi warunkami
i obok wielu tego typu prac stanowi często jedyną możliwość zarobkowania dla wielu ludzi. Sądząc po
reakcjach aktywistów i tzw. porządnych obywateli, którzy kibicują ich
staraniom, fakt ten jawi im się jako
mocno osobliwy, tak dziwny, że niemożliwy do wyobrażenia w ich prostym, poukładanym świecie, którego granice wyznaczają trawniki bez
psich kup i świeżo malowane słupy.
Dokonywanie
znaczących
zmian społecznych często jednak
wymaga sięgania po to, co niewyobrażalne, przekraczania własnych
ograniczeń myślowych oraz schematów narosłych w nas w toku socjalizacji. Bezrefleksyjne oddanie
obecnemu ładowi prawnemu czy
zbytnie umiłowanie porządku pomagają władzy trzymać społeczeństwo w ryzach i niwelować próby
jakichkolwiek wystąpień przeciwko
niej, czy nawet przejawy krytycznego myślenia. Taka postawa pomaga w niszczeniu wspólnotowości,
której zadaniem jest wkluczanie
wszystkich w obręb jej działań,
ogranicza jej różnorodność i rozwój.
Wydaje się to jednak być korzystne
dla miejskich aktywistów, którzy
bardziej niż w rozwiązywaniu istotnych problemów społecznych partycypują w nakręcaniu spirali kontroli i represji. Władza chętnie kara
plakatujących, bo jest to znacznie
prostsze od zwalczania krzykliwych
bilbordów czy reklamowych płacht
zasłaniających całe budynki. Dostaje się więc „zwykłym” ludziom,
a nie wielkim firmom, które płacą
im głodowe stawki za wykonywaną
przez nich pracę. Nie wspominając już o tym, że potępiające takie
praktyki miasto równocześnie samo
nierzadko reklamuje się w podobny sposób – propagując za pomocą
rozwieszonych gdzie się da plakatów swoje imprezy lub czerpiąc zysk
z tak udostępnianych wydarzeń, na
przykład poprzez pośredniczenie
w sprzedaży biletów. Kampania zrywania plakatów i karania plakatujących trwa więc w najlepsze, a aktywiści miejscy nie tylko udzielają
jej swego poparcia i czynnie biorą
w niej udział, ale też z upodobaniem stosują własny system sankcji
wobec winnych zbrodni na estetyce.
Mowa tu o plakatowaniu, jednak to zafiksowanie na punkcie prawa i porządku coraz częściej dotyczy również ludzi, którzy
w jakiś sposób nie pasują do pożądanej przez aktywistów wizji miasta i funkcjonowania w nim. Coraz
częściej bowiem obserwujemy niepokojące głosy „obywateli”, którzy
pragną się pozbyć ze swojego otoczenia nie tylko plakatów czy krzykliwych szyldów, ale też wybranych
grup społecznych, które bez ogródek potrafią nazwać ludzkim śmieciem przeznaczonym do wywózki.
Sprawa ta wymaga więc pogłębionej analizy i uwagi ze strony tych,
którym na sercu leży tworzenie oddolnego społeczeństwa, do którego
należeć będą wszyscy, nie zaś tylko
ci, którzy spełniają wymogi klasy
średniej i wraz z nią śnią drobnomieszczański sen o mieście.
Jak zaznaczono w tytule jest to
jednak zaledwie wstęp do rozważań
nad aktywizmem miejskim. Artykuł ten stanowi bowiem zapowiedź
broszury poświęconej temu tematowi. Konkretom przyjrzymy się więc
za jakiś czas we wspomnianej publikacji, która rozwinie poruszone
tu wątki i przyjrzy się kwestiom, na
które w tymże artykule nie wystarczyło już miejsca.
Kończąc, musimy dobitnie podkreślić, że relacje między ludźmi,
samoorganizacja, pomoc wzajemna
oraz walka o realny wpływ na rzeczywistość znaczą dla nas – anarchistów – więcej niż prawo i porządek oraz czyjeś dobre samopoczucie,
nadęte pojęcie estetyki i błyskotliwe
kariery polityczne. Czyste ulice, wyczyszczone kamienice (oraz numer
do straży miejskiej jak mantra powtarzający się w wybranych połączeniach), to wasze święte prawo do
miasta. Niegrzecznie za nie podziękujemy, by dalej robić swoje. Do zobaczenia na ulicach – już teraz łapcie za telefony.