Tytuł: Kwestia 400 dolarów
Podtytuł: Wiązanie końca z końcem po 50 latach ekonomicznej stagnacji
Osoba autorska: Jon Bekken
Tematy: ekonomia, USA
Data: 25 czerwca 2016
Źródło: Anarcho-Syndicalist Review #67

Coroczny "Raport na temat Dobrobytu Gospodarczego Gospodarstw Domowych w Stanach Zjednoczonych" Banku Rezerwy Federalnej (opublikowany w maju 2016) informuje że 31 procent Amerykanów mówi że "ledwo daje radę" albo "ma problemy finansowe", 22 procent musiało podjąć się drugiej pracy, a 46 procent znalazłoby się w kryzysie finansowym przez niespodziewany wydatek zaledwie 400 dolarów - wymuszając wzięcie pożyczki (prawdopodobnie chwilówkę, z lichwiarskim oprocentowaniem) albo sprzedanie czegoś. Stan ten, według banku centralnego, reprezentuje poprawę dobrobytu gospodarczego.

Piętnaście procent populacji USA jest oficjalnie bieda, a w swojej nowej książce, $2.00 a Day: Living on Almost Nothing in America, Kathryn Edin i H. Luke Shaefer informują że niemal 1,5 miliona amerykańskich domostw otrzymuje dziennie mniej niż 2 dolary przychodu gotówkowego. Liczba ta od 1996 praktycznie się podwoiła - w tamtym roku Bill Clinton i Republikański Kongres zgodzili się na znaczną "reformę" opieki społecznej, która uzależniła zasiłki od spełnienia ścisłych wymagań co do pracy albo nauki i ograniczyła to jak długo zasiłki mogły być pobierane.

Eksperci i politycy okrzyknęli reformy wielkim sukcesem. Wiele osób zdobyło pracę, zazwyczaj roboty na pół etatu o wypłatach za małych by utrzymać choćby jedną osobą w jakimkolwiek komforcie. Przez to że nie ma wystarczająco wielu miejsc pracy na spodzie rynku pracy, ciężko jest znaleźć prace na pełen etat, a jeszcze trudniej połączyć jedną półetatową z inną biorąc pod uwagę ściśnięte grafiki.

W miarę konsolidacji korporacji, zwiększającej dominację garstki graczy w większości gałęzi przemysłu, świeżo wzmocnieni szefowie ucięli płace i świadczenia - zabierając znaczną część oszczędności dla siebie, ale też przekazując je dalej w formie większych zysków. W transporcie i hurtowniach, na przykład, 50 największych firm zwiększyło swój udział w rynku o 11,4 procent w czasie ostatnich 15 lat, i obcięło odsetek dochodu przekazywany pracownikom o 7,6 procent. W opiece zdrowotnej, gdzie wskaźniki koncentracji nieznacznie się obniżyły, pracownicy ujrzeli niezwykle skromny wzrost o 1,8 procent przez te 15 lat. Więc im lepiej dla szefów, tym gorzej dla reszty - a przynajmniej w ujęciu względnym.

"Impreza Jak w 1973." Takim nagłówkiem Business Week okrasił wydany w maju 2016 tekst zwiastujący powrót dobrobytu, wskazywany przez to, że wskaźniki bezrobocia spadły do najniższego od listopada 1973 poziomu. W rzeczywistości tak się nie stało: jak pokazał następujący po nagłówku graf, obecna liczba to 2,1 miliona, w porównaniu do 1,8 miliona w 1973. Nastąpiła seria zabiegów statystycznych mających na celu zapewnienie nas że czasy są dobre; wszystko sprawiało że 1973 wyglądał dobrze. Oficjalny wskaźnik zatrudnienia jest wyższy (chociaż od tego czasu spadł do poziomu z 1973, ale tylko dlatego że miliony ludzi przestały szukać pracy), wzrost wypłat był dwa razy większy w 1973, skorygowane o inflację godzinne płace były wyższe, a roczny wzrost PKB był dwa i pół raza większy.

To może być zachęcająca wiadomość dla mainstreamowych ekonomistów, ale wzmacnia moją tezę postawioną w ASR 64 o tym że pracownikom dziś wcale nie żyje się lepiej niż 50 lat temu. Mówiliśmy to rok temu, a teraz Business Week przyznaje nam rację. Zdają się myśleć że to dobra rzecz, ale podczas gdy my jesteśmy zapraszani do rozwodzenia się nad nostalgią do wypłat i mody z lat 70 (nie wspominając o zasiłkach), szefowie rozkoszują się dzikimi latami dwudziestymi, z bezprecedensowymi nierównościami w przychodach i tak wielką ilością walających się pieniędzy że niektóre pasożyty nie mają lepszego pomysłu na to co zrobić z ich ukradzionym bogactwem niż je zjeść (w formie złotej posypki na jedzeniu - jest pozbawiona smaku in nie ma wartości odżywczej [wręcz przeciwnie], ale wystawia świadectwo).

Amerykańskie Biuro Statystyk Pracy mówi że pracownicy ustanowili nowy rekord dla odsetku ludzi wciąż pracujących w swoich już nie najlepszych latach. Jakieś 20 procent osób powyżej 65 lat wciąż pracuje, najwyższy poziom od kiedy zaczęli to liczyć wiele dekad temu. (Ta proporcja prawdopodobnie byłaby o wiele większa gdyby nie przymusowe wysłania na emeryturę podczas wielkiej recesji, po czym ciężko wedrzeć się z powrotem na rynek pracy.) Raport Bloomberga przyznał że głównym powodem odkładania emerytury w czasie jest brak środków na utrzymanie, ale zakończył radosną uwagą, że może emerytura nie jest już tak zabawna jak kiedyś. I, oczywiście, gdybyś musiał refinansować dom by utrzymać się na powierzchni, straciłeś pensję w recesji, i mierzysz się z wizją sprywatyzowanej opieki zdrowotnej, emerytura może nie zapowiadać się zbyt atrakcyjnie. Ale badanie przeprowadzone przez Employee Research Institute odkryło, że mimo tego że ogólna satysfakcja z emerytury rzeczywiście spada, to im bogatszy jesteś tym bardziej ucieszy cię emerytura. Rzeczywiście, superbogaci tak dobrze bawią się na emeryturach, że niektórzy zaczynają tuż po czterdziestce.

Oczywiście pożyczkodawcy chwilówek i inne "nietradycyjne" firmy zajmujące się usługami finansowymi dostrzegają w tym wszystkim okazję. Niegdyś ograniczone do lombardów, kart kredytowych i wysoko oprocentowanych hipotek, dziś istnieje multum finansowych sztuczek stworzonych by odebrać nieostrożnym ich pieniądze - i ukraść ich samochody, domy i wypłaty (a przynajmniej wszystko to czego wcześniej nie zajmie komornik) w trakcie.

Zamiast podjąć działania by wyciągnąć rząd z profesjonalnego zwalczania związków zawodowych, administracja Obamy proponuje regulacje przemysłowe które weszłyby w życie w następnym roku: upewniając się że pożyczkobiorcy są w stanie spłacić dwutygodniową pożyczkę w dwa tygodnie, że pożyczki nie mogą być prolongowane w nieskończoność by generować nowe opłaty, i że pożyczkobiorca nie może wziąć kolejnej chwilówki jeśli ostatnią spłacił lub spłaciła mniej niż 30 dni temu. (To, oczywiście, nie odnosi się w żaden sposób do tego jaka desperacja pcha robotników do zwracania się do lichwiarzy; po prostu dla sępom inicjatywę by znaleźć nowe metody wyzysku.)

I rzeczywiście wilu jest zdesperowanych. Średnia oczekiwana długość życia w USA spadła w ostatnich latach, napędzana przedawkowaniami narkotyków i samobójstwami. Gdy przychód stanął w miejscu a koszty życia kontynuowały wzrost, wielu pracowników popadło w długi. Jedno badanie twierdzi że przeciętne amerykańskie gospodarstwo domowe z debetem na karcie kredytowej siedzi w głębokiej na 15 762 dolarów dziurze bez możliwości wyjścia. (Dodajmy jeszcze kredyty studenckie i na samochody, i zostajemy z wieloma pracownikami którzy nie mogliby spłacić długu nawet gdyby poświęcali na to 100 procent swojego dochodu.) I skoro przeciętne zadłużone domostwo płaci 6 658 dolarów w odsetkach, to nieuchronnie popada głębiej i głębiej w długi z każdym mijającym rokiem.

W dzisiejszej poczcie widzę apel od Habitat for Humanity zaczynający się od słów: "Czy wiedzieliście że w całych Stanach Zjednoczonych nie ma ani jednego hrabstwa w którym rodzinę z dwoma płacami minimalnymi stać na opłacenie czynszu? Ani jednego!" Niektóre z tych rodzin są bezdomne, inne próbują couch surfingu, szczęśliwa mniejszość żyje w (często zrujnowanych) mieszkaniach komunalnych, a wiele ściska się w malutkich mieszkaniach, zawsze o krok czy dwa od eksmisji. Jeśli udaje im się znaleźć miejsce z możliwym do ogarnięcia czynszem, to jest zwykle zaniedbane, prawdopodobnie zatruwa ich dzieci farbą ołowiową, jest w niebezpiecznej części miasta, z dala od pracy, dobrego jedzenia i porządnych szkół. Katastrofa finansowa stale puka do drzwi - kilka dni w domu na chorobowym (albo z chorym dzieckiem), naprawa auta, wizyta na pogotowiu czy rachunek od dentysty. To prowadzi do kwestii 400 dolarów.

Po upadku związków zawodowych ekstremalny indywidualizm wkroczył jako alternatywa - prymitywna perspektywa samodzielności ślepo skupiona na zdobyciu edukacji czy wyspecjalizowanego treningu, przenoszeniu się tam gdzie praca (co z tego że masz rodzinę?), i podnoszeniu samego siebie za szelki. Oczywiście nie ma żadnego wsparcia które mogłoby to umożliwić, a coraz większa liczba pracowników pogrąża się w gospodarce pracy kontraktowej, niskich płac, i niewielu, jeśli jakichkolwiek, świadczeń.

Wmawia się nam że nasze problemy są osobistymi porażkami, a nasze sukcesy wynikami ciężkiej pracy lub, być może, nagrodą od boga. Ale ciężka praca nie ma z tym nic wspólnego. Bardzo niewielu spośród tych otrzymujących wypłaty w milionach dolarów pracuje choć trochę tak ciężko jak słabo opłacani pracownicy na których się utrzymują. Rozwijanie umiejętności czy zdobywanie edukacji pomaga się wybić tylko dopóki szef nie znajdzie sposobu by zautomatyzować czy przekazać pracę do tańszego państwa, i nawet wtedy tylko dopóki te konkretne umiejętności rzadko występują Wielu spośród tych którzy zostali przekonani by zdobyć wykształcenie informatyczne, na przykład, ląduje na śmietniku branży gdy tylko pojawi się nowe oprogramowanie albo szef znajdzie pracowników (być może pół świata stamtąd), którzy mogą wykonać tę samą pracę za pół ceny.

Czasami najemnemu niewolnikowi udaje się uciec, ale dla pracowników jako całości jedyną perspektywą zdaje się być harówka i śmierć. Ucieczka jest możliwa, ale tylko jeśli będziemy współpracować by to osiągnąć. Nasze problemy nie są indywidualnymi problemami: są nieuniknionym rezultatem obecnych rozwiązań społecznych i gospodarczych. Rozwiązanie również nie jest indywidualne - będzie wymagało organizacji, skoordynowanych działań, solidarności. Dopóki nie zjednoczymy się by stworzyć nowy świat, zbyt wiele spośród naszych braci i sióstr będzie wisiało na czterystudolarowym włosku.