Debbie Bookchin

Municypalizm to wezwanie, byśmy na nowo odkryli, co znaczy działać politycznie

10 czerwca 2017 roku

Masowe okupacje placów i demonstracje na wielką skalę mogą zakwestionować autorytet władzy państwowej, ale nie zdołają tej władzy przejąć. Kto ogranicza się jedynie do polityki protestu albo organizuje własne struktury gdzieś na marginesach społeczeństwa, musi zdawać sobie sprawę, że władza zawsze będzie istnieć – nie rozpłynie się. Pytanie brzmi, w czyich rękach ta władza się znajdzie: przejmą ją centralne organy państwa czy obywatelki i obywatele na poziomie lokalnym?

Jestem córką dwojga oddanych municypalistów.

Moja mama, Beatrice Bookchin, startowała w 1987 roku w wyborach do rady miejskiej w Burlington w stanie Vermont z municypalistycznym programem na rzecz miasta: ekonomii, dla której drogowskazem byłyby względy moralne, ekologii, a co najważniejsze – zgromadzeń obywatelskich, które zakwestionowałyby władzę państw narodowych. Mój ojciec to teoretyk społeczny i wolnościowy municypalista, Murray Bookchin.

Od wielu lat lewica zastanawia się, jak wprowadzić w życie bliskie nam idee: równość, sprawiedliwość ekonomiczną i prawa człowieka. Polityczna droga mojego ojca ma istotne znaczenie dla stanowiska, które chcę w tej sprawie zająć: municypalizm nie jest po prostu jednym z wielu możliwych sposobów dochodzenia do społecznej zmiany. Jest w istocie jedynym sposobem na autentyczne przeobrażenie społeczne.

Mój ojciec w młodości był komunistą, dogłębnie poznał teorię marksistowską; przeszkadzały mu ekonomizm i redukcjonizm, jakimi historycznie przesiąknięta była lewica marksistowska. Poszukiwał szerszego pojęcia wolności, które byłoby czymś więcej niż wolnością od wyzysku ekonomicznego i obejmowałoby wolność od wszelkich form opresji: rasowej, klasowej, płciowej czy etnicznej.

W tym samym czasie, na początku lat 60., stopniowo stawało się dla niego jasne, że kapitalizm i środowisko naturalne czeka nieuchronna kolizja. Murray wierzył, że nie można podchodzić do problemów ekologicznych wyrywkowo – jednego dnia ratować las sekwojowy, a innego blokować budowę elektrowni atomowej. Kapitalizm sam w sobie stoi w głębokiej sprzeczności ze stabilnością biologiczną całego ekosystemu. Innymi słowy: imperatyw zysku, cały kapitalistyczny etos, który mówi: rośnij albo giń, zagraża naszej planecie.

Dlatego zaczął rozwijać ideę, którą nazwał „ekologią społeczną”. Stoi za nią założenie, że każdy problem ekologiczny jest problemem społecznym. Murray uważał, że jeśli chcemy zerwać z rabunkowym podejściem do świata przyrody, musimy gruntownie odmienić relacje społeczne: znieść nie tylko ucisk klasowy, lecz także hierarchię i dominację na każdym możliwym poziomie – mężczyzn nad kobietami, heteroseksualistów nad lesbijkami, gejami i osobami trans, białych nad niebiałymi czy ludzi starszych nad młodszymi.

Postawił zatem pytanie: jak powołać do życia takie nowe, egalitarne społeczeństwo? Jaki model społecznej organizacji zagwarantuje, że jako w pełni wolni ludzie będziemy mogli się rozwijać i żyć w harmonii ze środowiskiem naturalnym? I najważniejsze: jaki model organizacji politycznej najskuteczniej przeciwstawi się władzy państwa?

I tak pod koniec lat 60. Murray zaczął pisać o formie społecznej organizacji, którą nazwał wolnościowym municypalizmem. Był przekonany, że municypalizm oferuje drogę wyjścia z impasu, w jakim znalazła się tradycja marksistowska i anarchistyczna. Municypalizm programowo odrzuca dążenie do przejęcia władzy w państwie, bo – jak pokazało doświadczenie Związku Radzieckiego – prowadzi ono w ślepą uliczkę. Państwo bowiem, obojętnie, kapitalistyczne czy socjalistyczne, z całą jego machiną anonimowej biurokracji, zawsze pozostanie dalekie od potrzeb zwykłych ludzi.

Równocześnie jednak my, aktywistki i aktywiści, musimy przyznać, że nie uda się nam doprowadzić do zmiany społecznej, tylko wychodząc na ulice. Masowe okupacje placów i demonstracje na wielką skalę mogą zakwestionować autorytet władzy państwowej, ale nie zdołają tej władzy przejąć. Kto ogranicza się jedynie do polityki protestu albo organizuje własne struktury gdzieś na marginesach społeczeństwa, musi zdawać sobie sprawę, że władza zawsze będzie istnieć – nie rozpłynie się. Pytanie brzmi, w czyich rękach ta władza się znajdzie: przejmą ją centralne organy państwa czy obywatelki i obywatele na poziomie lokalnym?

Głęboka transformacja społeczna, której coraz rozpaczliwiej potrzebujemy, nie nadejdzie po wrzuceniu głosu do urny wyborczej. Nie doprowadzimy do niej, głosując na kandydata, który obiecuje przyzwoitą płacę minimalną, darmową edukację i urlopy rodzicielskie czy szafuje frazesami o sprawiedliwości społecznej. Dopóki wybieramy jedynie mniejsze zło – dopóki zadowalamy się ochłapem, który rzuca nam socjaldemokracja – podtrzymujemy, a wręcz wspieramy scentralizowane struktury państwa, zaprojektowane po to, aby nas tłamsić.

Choć lewica często o tym zapomina, dysponujemy długą tradycją demokracji bezpośredniej, samorządności obywatelskiej i radykalnej polityki: od starożytnych Aten, przez Komunę Paryską i hiszpański ruch anarchistyczny z 1936 roku, aż po – ostatnimi czasy – meksykańskie Chiapas, Barcelonę i inne tak zwane „miasta zmiany” w Hiszpanii, które wdrażają mechanizmy demokracji bezpośredniej, czynią politykę bardziej feministyczną i walczą o odzyskanie dóbr wspólnych. A przede wszystkim są Kurdowie w syryjskiej prowincji Rożawa, którzy wprowadzili w życie głęboko demokratyczny projekt samorządu, niepodobny do niczego, co widzieliśmy dotąd na Bliskim Wschodzie.

Municypalizm jako ruch polityczny nie poprzestaje na wprowadzeniu postępowych idei do ratusza – jakkolwiek jest to istotne. Municypalizm – lub „komunalizm”, jak nazywał go mój ojciec – wraca do pierwotnej definicji polityki jako moralnego powołania opartego na racjonalności, wspólnocie, twórczej inwencji, dobrowolności zrzeszania się i wolności. To wieloaspektowa wizja zdecentralizowanej demokracji opartej na zgromadzeniach, w której ludzie wspólnie i racjonalnie decydują o swojej przyszłości. Dziś, gdy prawa człowieka, demokracja i dobro wspólne padają ofiarą nasilającego się autorytaryzmu i nacjonalizmu centralnych władz państwowych, municypalizm pozwala nam odzyskać sferę publiczną, a razem z nią – autentyczne poczucie obywatelstwa i wolności.

Municypalizm to wezwanie, byśmy oddali władzę zwykłym ludziom; byśmy na nowo odkryli, co to znaczy działać politycznie, być obywatelem i obywatelką. Prawdziwa polityka jest przeciwieństwem polityki parlamentarnej. Zaczyna się na samym dole, w zgromadzeniach lokalnych, wraz z towarzyszącą jej transparentnością; z kandydatkami w stu procentach związanymi mandatem swoich lokalnych organizacji, których są delegatkami, a nie pełnomocnymi przedstawicielkami . Municypalizm wyznaje optymistyczne przekonanie, że zgromadzenia lokalne są zdolne formować coraz bardziej oświeconych obywateli – i same są przez nich formowane. Wizja ta zakłada, że przez każdy polityczny akt stajemy się nowymi ludźmi i tworzymy alternatywę dla współczesnej, kapitalistycznej rzeczywistości.

Municypalizm stawia pytania: co to znaczy być człowiekiem? Co znaczy żyć jak wolny człowiek? Jak zorganizować społeczeństwo, by rozwijać w nim wzajemną pomoc, opiekę i współpracę?

Te wszystkie pytania i polityka, jaką za sobą pociągają, wiążą się z dwoma imperatywami etycznymi. Po pierwsze, z nakazem życia w harmonii ze środowiskiem naturalnym, gdyż w przeciwnym razie zniszczymy podstawę życia na Ziemi. Po drugie, z nakazem moralnym, zgodnie z którym powinniśmy maksymalizować równość i wolność.

Dobra wiadomość jest taka, że horyzontalne ruchy na całym świecie coraz głośniej mówią właśnie o tak pomyślanej polityce. Robotnicy w Argentynie przejmują fabryki i przekształcają je w spółdzielnie; w Boliwii mieszkańcy walczą o prawo do wody pitnej, a we Włoszech zakładają rady sąsiedzkie, bo władze centralne nie kiwnęły palcem, by pomóc samorządom miejskim w usuwaniu skutków powodzi. Raz po raz ludzie organizują się na poziomie lokalnym, biorą władzę w swoje ręce, tworzą przeciwwagę dla centralnych struktur; coraz częściej rzucają wyzwanie sile i zwierzchnictwu państwa narodowego.

Ruchy te biorą na warsztat ideę demokracji i wyciskają z niej cały jej potencjał. Prowadzą politykę, która odpowiada na ludzkie potrzeby, krzewi współpracę, pomoc wzajemną, solidarność i dba o dobro wspólne. Wszystko to przy założeniu, że w tym przedsięwzięciu przewodnia rola powinna przypaść kobietom.

Musimy wyjść z naszą polityką do każdego zakątka naszych dzielnic, czyli robić to, co od dziesięcioleci z takim powodzeniem robią na całym świecie konserwatyści: wystawiać swoich kandydatów w wyborach do samorządów miejskich.

Potrzebujemy programu minimum, zawierającego takie punkty, jak zakaz eksmisji na bruk, zahamowanie lawinowych podwyżek czynszów i powstrzymanie gentryfikacji, która destabilizuje nasze osiedla. Jednocześnie musimy stworzyć program maksimum, który pozwoli nam wyobrazić sobie na nowo, jak może wyglądać społeczeństwo, jeśli tylko stworzymy ekonomię troski, wykorzystamy dla naszych celów nowe technologie, a każdemu człowiekowi umożliwimy realizację tkwiącego w nim potencjału do życia w wolności i korzystania z praw obywatelskich w ramach kwitnących, prawdziwie demokratycznych wspólnot.

Musimy zawiązywać sojusze i ponad granicami regionów oraz państw wspólnie tworzyć programy, które zmierzą się z problemami o skali ponadregionalnej czy transnarodowej. To ważne zadanie, bo przynosi odpowiedź krytykom, którzy twierdzą, że problemów takich nie da się rozwiązywać lokalnie. W rzeczywistości są one codziennie rozwiązywane właśnie na poziomie lokalnym. Nawet największe wyzwania, takie jak zmiana klimatu, mogą podjąć konfederacje lokalnych społeczności, które wysyłają delegatów, by współzarządzali regionalnymi czy nawet transkontynentalnymi projektami. Nie potrzeba do tego centralnej, państwowej biurokracji.

Do realizacji tych wszystkich celów nie wystarczą politycy, którzy będą artykułować kwestie sprawiedliwości społecznej. Musimy stworzyć trwałe instytucje polityczne na poziomie lokalnym – egalitarne, oparte na demokracji bezpośredniej, transparentne, w pełni odpowiedzialne przed obywatelkami i obywatelami, antykapitalistyczne i wrażliwe ekologicznie. Takie, które oddadzą głos ludziom, aby mogli wyrażać swoje aspiracje. To będzie wymagało czasu, edukacji i organizowania zgromadzeń miejskich jako przeciwwagi dla centralnej władzy państwowej. Ale to nasza jedyna nadzieja, jeśli chcemy stać się nowymi ludźmi i zbudować nowe społeczeństwo.

Nadszedł nasz czas. Na całym świecie ludzie chcą już nie tylko przeżyć – chcą żyć pełnią życia. Jeśli mamy się wyrwać ze spirali śmierci, w której zamknęły nas dziesięciolecia neoliberalizmu, i w nowym, racjonalnym społeczeństwie realizować tkwiący w nas potencjał, musimy zawiązać globalną sieć miast, miasteczek i wsi, którymi nie będzie rządził strach. Taka przyszłość nam się po prostu należy.