David Graeber
Ambona prześladowcy
Na przełomie lutego i marca 1991 roku, podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, siły amerykańskie bombardowały i ostrzeliwały tysiące młodych Irakijczyków uciekających z Kuwejtu. Była cała seria takich wydarzeń: „Autostrada Śmierci”, „Autostrada 8” i „Bitwa nad Haur al-Hammar”. Lotnictwo odcinało kolumny wycofujących się Irakijczyków, po czym robiło coś, co amerykańskie wojsko określa mianem „polowania na indyki”. Uwięzieni żołnierze byli po prostu mordowani w swoich pojazdach. Obrazy zwęglonych ciał ludzi, którzy desperacko próbowali wyczołgać się z ciężarówek, stały się symbolami tej wojny. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ta rzeź nie została uznana za zbrodnię wojenną. Jasne jest, że obawiało się tego dowództwo amerykańskie – prezydent George H. W. Bush naprędce ogłosił tymczasowe zaprzestanie działań wojennych, armia zaś dołożyła starań, żeby zminimalizować liczbę ofiar. Ukrywano okoliczności morderstw, oczerniano ofiary („banda gwałcicieli, morderców i bandytów”, jak twierdził później generał Norman Schwarzkopf) i starano się nie dopuścić do tego, żeby najbardziej drastyczne zdjęcia trafiły do amerykańskiej telewizji. Podobno istnieją nagrania z helikopterów bojowych ukazujące spanikowanych Irakijczyków, które nigdy nie ujrzą światła dziennego. Nic dziwnego, że elity były zaniepokojone. W końcu mowa głównie o młodych poborowych, którzy rzuceni w wir walki, podjęli dokładnie taką decyzję, jaką powinni podjąć wszyscy młodzi ludzie w takiej sytuacji. Powiedzieli: „pieprzyć to”, spakowali rzeczy i spróbowali wrócić do domu. Czy za to powinni zostać spaleni żywcem? Zeszłej zimy ISIS spaliło żywcem jordańskiego pilota. Zostało to powszechnie potępione jako pokaz niespotykanego barbarzyństwa – oczywiście słusznie. Ale ISIS mogło przynajmniej wskazywać, że pilot zrzucał na nich bomby. Wycofujący się Irakijczycy na „Autostradzie Śmierci” i innych głównych szlakach amerykańskiej rzezi to były tylko dzieciaki, które nie chciały walczyć. Być może właśnie ta odmowa sprawiła, że iraccy rekruci nie zyskali więcej sympatii. Nie tylko w kręgach elitarnych, po których nie należało się wiele spodziewać, ale również wśród opinii publicznej. W pewnym sensie – nie bójmy się tego powiedzieć – byli tchórzami. Dostali to, na co zasłużyli. Wydaje się, że na terenach objętych wojną brakuje współczucia dla mężczyzn, którzy nie biorą udziału w walkach. Nawet doniesienia międzynarodowych organizacji zajmujących się prawami człowieka mówią niemal wyłącznie o masakrach na kobietach, dzieciach, czasem osobach starszych. Sugestia, bardzo rzadko wyrażana wprost, jest taka: albo mężczyźni walczą, albo coś z nimi jest nie tak. („Chcesz mi powiedzieć, że tam zabijali kobiety i dzieci, a ty ich nie broniłeś? Kim ty jesteś? Tchórzem?”). Odpowiedzialni za masakry i zbrodnie wojenne bardzo sprawnie manipulują tym założeniem: najszerzej znani są chyba dowódcy bośniackich Serbów, którzy doszli do wniosku, że unikną oskarżeń o ludobójstwo, jeżeli zamiast eksterminować całą ludność podbitych miast i wsi będą po prostu mordować mężczyzn pomiędzy piętnastym a pięćdziesiątym piątym rokiem życia. Ale chodzi tu o coś więcej, co ogranicza naszą empatię wobec uciekających ofiar masakry w Iraku. Amerykańskie media bombardowały widzów opowieścią, zgodnie z którą uciekinierzy byli bandą kryminalistów, gwałcących, grabiących i wyrzucających noworodki z inkubatorów (w przeciwieństwie do jordańskiego pilota, który tylko zrzucał bomby na miasta pełne kobiet i dzieci z bezpiecznej – a przynajmniej tak mu się wydawało – wysokości). Od najmłodszych lat uczy się nas, że oprawcy to tak naprawdę tchórze, więc intuicyjnie przyjmujemy, że działa to też w drugą stronę – tchórze muszą być oprawcami. Gdy myślimy o zbrodniach i okrucieństwie, w tle powracają nasze pierwsze doświadczenia dręczenia i bycia ofiarą, które wyrządzają głębokie szkody naszej wrażliwości i empatii.
Chwała dezerterom
Większość ludzi nie lubi wojen i uważa, że świat bez nich byłby lepszym miejscem. Jednocześnie pogarda dla tchórzostwa wydaje się poruszać ich na znacznie głębszym poziomie. W końcu dezercja – skłonność poborowych do wymykania się z linii marszu i ukrywania w najbliższym lesie, wąwozie czy domu, a następnie, gdy kolumna bezpiecznie przejdzie, szukania sposobu na powrót do domu – jest prawdopodobnie największym zagrożeniem dla wojny. Dla przykładu, wojska napoleońskie straciły znacznie więcej żołnierzy w wyniku dezercji niż w walce. Dlatego armie poborowe często muszą umieszczać istotną część żołnierzy za linią frontu, z rozkazem strzelania do każdego, kto próbuje uciec. Ale równocześnie nawet zadeklarowani przeciwnicy wojen czują się nieswojo na myśl o gloryfikowaniu dezerterów. Jedynym prawdziwym wyjątkiem, o jakim mi wiadomo, są Niemcy, które wzniosły serię pomników „Nieznanemu dezerterowi”. Pierwszy i najsłynniejszy z nich stoi w Poczdamie i nosi napis: „Człowiekowi, który odmówił zabicia bliźniego”. Ale nawet gdy rozmawiam ze znajomymi o tym pomniku, często spotykam się z czymś w rodzaju odruchowego grymasu. „Można by zapytać: czy oni naprawdę zdezerterowali, bo nie chcieli zabijać innych, czy dlatego, że sami nie chcieli zginąć?” Tak jakby w tym drugim było coś złego. W militarystycznych społeczeństwach (takich jak amerykańskie), za dogmat uchodzi założenie, że nasi wrogowie muszą być tchórzami – zwłaszcza jeśli można ich nazwać „terrorystami” (czyli kimś, kogo oskarża się o chęć wywołania w nas strachu – zrobienia z nas, akurat z nas, tchórzy). Trzeba wtedy rytualnie odwrócić sytuację i stwierdzić, że to oni tak naprawdę się boją. Wszystkie ataki na amerykańskich obywateli są z definicji „tchórzliwymi atakami”. George Bush już następnego poranka nazwał ataki z 11 września „tchórzliwymi aktami przemocy”. Dziwna sprawa. Przecież nie brakuje złych rzeczy, które można powiedzieć o Muhammadzie Acie i jego ludziach, jest w czym wybierać, ale z pewnością nie pasuje tu słowo „tchórz”. Wysadzenie w powietrze wesela za pomocą bezzałogowego drona może być uznane za tchórzostwo. Samodzielne rozbicie samolotu o drapacz chmur wymaga odwagi. Ale pomysł, że można być odważnym w złej sprawie, wydaje się w jakiś sposób wykraczać poza domenę dopuszczalnego dyskursu publicznego. I to pomimo tego, że znaczna część historii to niekończące się świadectwa o odważnych ludziach robiących okropne rzeczy.
Skaza
Prędzej czy później wszystkie rozważania o ludzkiej wolności muszą zmierzyć się z pytaniem, dlaczego w ogóle godzimy się, by nasze społeczeństwa kształtowała przemoc i dominacja. Wydaje mi się, że nasze instynktowne reakcje na słabość i tchórzostwo, nasza dziwna niechęć do utożsamiania się z nawet najbardziej uzasadnionymi formami strachu, mogą dostarczać pewnych wskazówek. Niestety dotychczasową debatę zdominowali zwolennicy dwóch równie absurdalnych stanowisk. Jedna strona uważa, że w zasadzie nie można powiedzieć niczego ogólnego o gatunku ludzkim, druga zakłada, że celem jest wyjaśnienie, dlaczego niektórzy czerpią przyjemność z pomiatania innymi. Niemal zawsze kończy się to snuciem opowieści o pawianach i szympansach, zazwyczaj po to, by postawić tezę, że ludzie – a przynajmniej ci z nas, którzy mają wystarczającą ilość testosteronu – odziedziczyli po naczelnych skłonność do agresji. Z agresji biorą się wojny, w zasadzie nie da się jej wyeliminować, można co najwyżej przekuć ją w konkurencję na rynku. W tej opowieści tchórzom brakuje podstawowego biologicznego odruchu, nic dziwnego więc, że nimi gardzimy. Z tą narracją wiąże się kilka problemów, a najbardziej podstawowy jest taki, że po prostu nie jest prawdziwa. Perspektywa wybrania się na wojnę nie sprawia, że w mężczyznach wyzwala się biologiczna agresja. Przyjrzyjmy się historii nazwanej przez Andrew Barda Schmooklera „przypowieścią o plemionach”. Pięć społeczeństw zamieszkuje dolinę. Mogą żyć w pokoju tylko wtedy, gdy każde z nich pozostanie pokojowo nastawione do pozostałych. Ale wystarczy, że pojawi się zgniłe jabłko – na przykład młodzi mężczyźni z jednego z plemion uznają, że odpowiednim sposobem na poradzenie sobie ze stratą bliskiej osoby jest przyniesienie głowy jakiegoś cudzoziemca, albo stwierdzą, że zostali wybrani przez Boga, żeby podbić niewiernych. Pozostałe plemiona, jeśli nie chcą zginąć, będą miały trzy możliwości: uciec, poddać się lub zreorganizować swoje społeczeństwa i przygotować się do wojny. Trudno z tym polemizować. Niemniej każdy, kto zna historię Oceanii, Amazonii czy Afryki, wie, że wiele społeczeństw po prostu nie chciało organizować się według zasad militarnych. Jest bardzo wiele świadectw na temat stosunkowo spokojnych społeczności, które zwyczajnie akceptowały fakt, że co kilka lat będą musiały uciekać na wzgórza, gdy jakaś banda miejscowych chłopców przybędzie, by palić ich wioski, gwałcić, grabić i zdobywać trofea. Zdecydowana większość mężczyzn w dziejach ludzkości odmawiała spędzania czasu na treningu wojennym, nawet jeśli było to w ich bezpośrednim interesie. Moim zdaniem to dowód, że nie jesteśmy gatunkiem szczególnie wojowniczym. Nie można oczywiście zaprzeczyć, że ludzie to istoty ułomne. W niemal każdym języku istnieje jakiś odpowiednik słowa „ludzki” lub wyrażeń w rodzaju „traktować kogoś po ludzku”. Tak jakby samo uznanie innej istoty za drugiego człowieka pociągało za sobą obowiązek traktowania jej z pewną minimalną życzliwością, uwagą i szacunkiem. Wiadomo jednak, że ludzie nigdy nie wywiązują się konsekwentnie z tego obowiązku, a kiedy nam się to nie udaje, wzruszamy ramionami i mówimy, że „jesteśmy tylko ludźmi”. Bycie człowiekiem oznacza jednocześnie posiadanie ideałów i niezdolność do tego, by w pełni im sprostać. Skoro w taki sposób postrzegamy samych siebie, to nic dziwnego, że widząc przemoc wokół nas, zastanawiamy się nad jej pochodzeniem. Dlaczego niektórzy ludzie są okrutni? Dlaczego chcą pomiatać innymi? Rzecz w tym, że to złe pytania. Ludzie mają w sobie nieskończenie wiele różnych popędów, które zazwyczaj ciągną nas w wielu kierunkach jednocześnie. Samo ich istnienie niczego nie wyjaśnia. Nie powinniśmy pytać, dlaczego bywamy okrutni, a nawet dlaczego niewielu z nas jest zazwyczaj okrutnych (wszystko wskazuje na to, że prawdziwi sadyści stanowią niezwykle mały odsetek całej populacji). Właściwe pytanie to: jak doszło do tego, że stworzyliśmy instytucje, które zachęcają do takich zachowań i sugerują, że okrutni ludzie albo są w pewien sposób godni podziwu, albo przynajmniej zasługują na takie samo współczucie, jak ich ofiary Myślę, że powinniśmy przyjrzeć się temu, jak odgórnie kształtowane są reakcje świadków przemocy. Gdy wyobrażamy sobie pierwotną scenę dominacji, zazwyczaj widzimy coś w rodzaju heglowskiej dialektyki pana i niewolnika. Dwie strony walczą o wzajemne uznanie, co prowadzi do tego, że jedna z nich jest nieustannie poniżana. Zamiast tego powinniśmy wyobrazić sobie trójstronną relację: agresora, ofiary i świadka, w której obie walczące strony zabiegają o szacunek (uznanie, współczucie) ze strony kogoś innego. Heglowska walka o dominację jest przecież tylko abstrakcją, historyjką. Mało kto był świadkiem pojedynku dwóch dorosłych mężczyzn na śmierć i życie o to, by jeden uznał drugiego za człowieka. Ale wszyscy widzieliśmy scenariusz trójstronny, w którym jedna strona okłada drugą, a obie apelują do otoczenia o uznanie – widzieliśmy go i uczestniczyliśmy w nim w różnych rolach, tysiące razy, od czasów podstawówki.
Szkoła podstawowa struktur dominacji
Mam tu na myśli oczywiście szkolne dręczenie, które proponuję uznać za podstawową strukturę ludzkiej dominacji. Jeżeli chcemy zrozumieć, dlaczego wszystko poszło nie tak, powinniśmy zacząć właśnie w tym miejscu. Ale i tu musimy wprowadzić pewne zastrzeżenia. Bardzo łatwo wrócić do prymitywnych argumentów ewolucyjnych – istnieje pewna tradycja intelektualna, którą możemy nazwać tradycją „Władcy much”. Traktuje ona szkolnych dręczycieli jako współczesne wcielenie przodków „morderczej małpy” – pierwotnego samca alfa, który natychmiast przywraca prawo dżungli, gdy nie jest dyscyplinowany przez autorytet dorosłego mężczyzny. Tyle że to nieprawda. Książki takie jak „Władca much” lepiej czytać jako refleksje nad wyrafinowanymi technikami terroru i zastraszania stosowanymi przez brytyjskie prywatne szkoły z internatem, by ukształtować dzieci z klasy wyższej na urzędników zdolnych do zarządzania imperium. Techniki te nie wzięły się z braku dyscypliny i władzy. Zostały opracowane właśnie po to, by stworzyć dorosłych, gruboskórnych, wyrachowanych mężczyzn, którzy będą tę władzę sprawować. Dziś większość szkół nie przypomina Eton czy Harrow z czasów Williama Goldinga. Ale nawet w tych, które chwalą się programami przeciwdziałania dręczeniu, szkolne gnębienie nie jest przeciwieństwem instytucjonalnej władzy szkoły. Jest jej pochodną. Zacznijmy od podstawowej kwestii: dzieci nie mogą opuścić szkoły. Pierwszym odruchem dziecka, które dręczy lub poniża ktoś większy czy starszy, jest pójść gdzieś indziej. Uczniowie nie mają takiej możliwości. Jeśli będą uporczywie próbować uciec, ktoś sprowadzi ich z powrotem. Podejrzewam, że to jedno ze źródeł stereotypu dręczyciela jako pupilka nauczyciela lub wychowawcy. Nawet jeśli ten obraz nie jest prawdziwy, opiera się na milczącej świadomości, że szkolny gnębiciel jest zależny od władzy instytucji przynajmniej w tym jednym względzie – szkoła skutecznie przytrzymuje ofiary, gdy dręczyciele je biją. Właśnie przez tę zależność od władzy do najbardziej ekstremalnych i wyrafinowanych form znęcania dochodzi w więzieniach, gdzie szczególnie brutalni więźniowie zawiązują sojusze ze strażnikami. Co więcej, dręczyciele zazwyczaj zdają sobie sprawę, że system prawdopodobnie ukarze każdą ofiarę, która odpowie w ostrzejszy sposób. Analogicznie do sytuacji kobiety, która w konfrontacji z agresywnym, dwa razy większym mężczyzną nie może sobie pozwolić na „uczciwą walkę”. Musi wykorzystać odpowiedni moment, aby wyrządzić mu jak największą krzywdę, bo nie może zostawić go w stanie umożliwiającym odwet. Tak samo ofiara szkolnego dręczenia musi zareagować z nieproporcjonalną siłą – tak, żeby przeciwnik zastanowił się dwa razy, zanim znów będzie chciał kogoś dręczyć. Nauczyłem się tego na własnej skórze. W podstawówce byłem chudy, mały i młodszy niż moi rówieśnicy, bo ominąłem jedną klasę. Stanowiłem doskonały cel dla większych dzieciaków, które wypracowały niemal naukową technikę zadawania ostrych, mocnych i szybkich ciosów w taki sposób, żeby nikt nie posądził ich o wywołanie bójki. Nie było dnia, aby mnie nie bili. W końcu uznałem, że miarka się przebrała, znalazłem odpowiedni moment i uderzyłem jednego z nich precyzyjnym ciosem w głowę. Chyba rozbiłem mu wargę. W pewnym sensie zadziałało to dokładnie tak, jak miało: przez miesiąc czy dwa raczej trzymali się z daleka. Ale bezpośredni skutek był taki, że obaj zostaliśmy zabrani do gabinetu dyrektora za wszczęcie bójki. To, że tamten uderzył mnie pierwszy, nikogo nie obchodziło. Zostałem uznany winnym i wyrzucono mnie ze szkolnego koła matematyki i nauk ścisłych (on był uczniem trójkowym, więc nie było z czego go wyrzucić). „Nieważne, kto zaczął” to jedno z najbardziej podstępnych zdań jakie istnieją. Oczywiście, że to ważne.
Spektakl przemocy
Takie refleksje o instytucjonalnej władzy bardzo rzadko pojawiają się w literaturze psychologicznej poświęconej dręczeniu, zwykle przeznaczonej dla ciała pedagogicznego czy dyrekcji. Zakłada się, że w przypadku szkoły rola instytucji jest znikoma. Mimo to ostatnie badania – których pojawiło się bardzo dużo od czasu masakry w Columbine – przyniosły wiele zaskakujących odkryć dotyczących elementarnych form dominacji. Pierwszą rzeczą, jaką ujawniają badania, jest to, że przytłaczająca większość przypadków znęcania się ma miejsce na oczach publiczności. Samotne, prywatne prześladowania są stosunkowo rzadkie. W znęcaniu się chodzi przede wszystkim o upokorzenie – żeby było odczuwalne, potrzebni są świadkowie. Czasami widzowie aktywnie wspierają dręczyciela, śmiejąc się, podżegając czy przyłączając się do niego. Częściej jednak publiczność biernie się przygląda. Bardzo rzadko ktoś staje w obronie kolegi z klasy, który pada ofiarą gróźb, kpin czy fizycznych ataków. Kiedy badacze pytają dzieci, dlaczego nie interweniują, mało które odpowiada, że ofiara dostała za swoje. Większość twierdzi, że nie podobała im się cała sytuacja, a szczególnie zachowanie dręczyciela. Obawiały się jednak, że jeśli się zaangażują, mogą zostać potraktowane tak samo jak ofiara, co tylko pogorszy sprawę. Co ciekawe, nie jest to prawdą. Badania pokazują, że jeśli jedna lub dwie osoby się sprzeciwiają, szkolny dręczyciel zwykle się wycofuje. Ale większość gapiów jest przekonana, że będzie odwrotnie. Dlaczego? Po pierwsze, mówi nam tak niemal cała popkultura. Superbohaterowie regularnie wkraczają do akcji, żeby powiedzieć: „Hej, przestań bić tego dzieciaka” – wtedy czarny charakter kieruje na nich swój gniew i zaczyna się awantura. (Jeśli w takich historiach istnieje ukryte przesłanie, to z pewnością brzmi: „Lepiej nie mieszaj się w takie sprawy, jeśli nie jesteś w stanie stawić czoła potworowi z innego wymiaru, który potrafi strzelać piorunami z oczu”). Figura „bohatera” przedstawiana czasem w mediach stanowi w dużym stopniu alibi dla bierności. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy oglądałem w lokalnej telewizji dziennikarza chwalącego nastolatka, który wskoczył do rzeki, żeby uratować tonące dziecko. „Kiedy zapytałem, dlaczego to zrobił, odpowiedział tak, jak zawsze odpowiadają prawdziwi bohaterowie: «Zrobiłem to, co każdy zrobiłby w takiej sytuacji»”. Widzowie mają zrozumieć, że to oczywiście nieprawda. Nie każdy by tak postąpił i to jest w porządku. Bohaterowie są wyjątkowi. Jeżeli kiedyś będziesz w takiej sytuacji, możesz po prostu stać i czekać na profesjonalną ekipę ratunkową. Możliwe też, że dzieci w podstawówce reagują biernie na dręczenie, bo czują, jak działa władza dorosłych, i błędnie zakładają, że ta sama logika obowiązuje w kontaktach z rówieśnikami. Gdy widzimy policjanta, który szarpie jakiegoś człowieka, to owszem, interwencja może nas wpędzić w poważne kłopoty – całkiem możliwe, że pod policyjną pałkę. Wszyscy wiemy też, jak kończą sygnaliści. (Pamiętacie, jak sekretarz stanu John Kerry wezwał Edwarda Snowdena, by „zmężniał” i poddał się dożywotniemu sadystycznemu znęcaniu się ze strony amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości? Co ma z tego zrozumieć niewinne dziecko?). Losy Manningów i Snowdenów tego świata to głośna reklama podstawowej zasady amerykańskiej kultury: o ile nadużywanie władzy jest złe, o tyle otwarte wskazywanie na to, że ktoś nadużywa władzy, jest znacznie gorsze – i zasługuje na najsurowszą karę. Drugi zaskakujący wniosek z najnowszych badań: dręczyciele w rzeczywistości nie cierpią na niską samoocenę. Psychologowie długo zakładali, że wredne dzieci wyładowują swoją niepewność na innych. Tymczasem większość dręczycieli zachowuje się jak zadufane dupki nie dlatego, że gryzie ich zwątpienie we własną wartość, ale dlatego, że są zadufanymi dupkami. W gruncie rzeczy są tak pewni siebie, że tworzą moralny wszechświat, w którym ich przemoc staje się standardem oceniania wszystkich wokół. W takim wszechświecie słabość, niezdarność, roztargnienie czy płacz to nie tylko grzechy, ale prowokacje, którymi trzeba się zająć. Również w tej kwestii mogę dać osobiste świadectwo. Doskonale pamiętam rozmowę z chłopakiem, którego znałem w liceum. Był osiłkiem o dobrym usposobieniu, chyba nawet kiedyś razem się zjaraliśmy. Któregoś dnia, po próbie kostiumowej, pomyślałem, że fajnie byłoby przyjść do akademika w renesansowym stroju. Gdy tylko mnie zobaczył, rzucił się z pięściami. Byłem tak oburzony, że zapomniałem się przestraszyć. „Matt! Co ty do cholery robisz? Dlaczego chciałeś mnie uderzyć?”. A Matt wydawał się tak zaskoczony, że zapomniał o tym że chciał mnie walnąć. „No… przyszedłeś do akademika w rajstopach!” – zaprotestował. „Czego się spodziewałeś?”. Czy Matt okazywał głęboko zakorzenioną niepewność co do własnej seksualności? Nie wiem, pewnie tak. Ale kluczowe pytanie brzmi: dlaczego skupiamy się na jego umyśle? Na dobrą sprawę liczy się to, że on naprawdę czuł, że broni norm społecznych. W tym przypadku nastoletni osiłek stosował przemoc, aby strzec kodeksu homofobicznej męskości, na którym opiera się również władza dorosłych. Jednak w przypadku mniejszych dzieci często jest inaczej. I tu dochodzimy do trzeciego zaskakującego odkrycia literatury psychologicznej – być może najbardziej wymownego ze wszystkich. Na początku to nie gruba dziewczyna czy chłopiec w okularach są najbardziej narażeni na ataki. To przychodzi później, gdy dręczyciele (świadomi swojej władzy) uczą się wybierać ofiary według standardów dorosłych. Pierwszym głównym kryterium jest reakcja ofiary. Idealna ofiara nie jest całkowicie bierna. Idealna ofiara to taka, która w jakiś sposób walczy, ale robi to nieskutecznie: wywija się, krzyczy lub płacze, grozi, że powie matce, udaje, że chce się bić, a potem próbuje uciec. Właśnie takie zachowanie pozwala na stworzenie dramatu moralnego, w którym widzowie mogą sobie wmówić, że dręczyciel musi mieć w jakimś sensie rację. Tę trójstronną dynamikę między dręczycielem, ofiarą i publicznością nazywam podstawową strukturą dręczenia. Powinna zostać przeanalizowana w podręcznikach. Właściwie to zasługuje, by wypisać ją gigantycznymi neonowymi literami: Znęcanie się tworzy dramat moralny, w którym sposób reakcji ofiary na przemoc może być użyty jako retrospektywne usprawiedliwienie samego aktu agresji. Dramat ten występuje nie tylko w kontekście znęcania się we wczesnym dzieciństwie. Tak samo funkcjonuje w dorosłym życiu. Nazywam to błędem „załatwcie to między sobą”. Każdy, kto bywa w mediach społecznościowych, rozpozna schemat: agresor atakuje, cel próbuje wznieść się ponad to i nie odpowiada. Nikt nie interweniuje, agresor nasila atak, cel znów próbuje się nie przejmować i nic nie robi. Nikt nie interweniuje, a agresor jeszcze bardziej wzmaga atak. Może się to zdarzyć kilkanaście, kilkadziesiąt razy, aż w końcu cel odpowie. Wtedy, i tylko wtedy, natychmiast odzywa się chór głosów wołających „Biją się! Patrzcie na tych dwóch idiotów!” lub „Czy nie możecie się uspokoić i dostrzec punktu widzenia drugiej strony?”. Sprytny dręczyciel wie, że tak się stanie – i że nie straci punktów za bycie agresorem. Wie też, że jeśli na pewnym etapie pohamuje swoją agresję, to reakcja ofiary może być przedstawiona jako problem. – Nob: Jesteś porządnym gościem, Jeeves, ale muszę przyznać, że jesteś trochę imbecylem. – Jeeves: Trochę… co? O co ci kurwa chodzi? – Nob: Widzisz, właśnie o tym mówię! Uspokój się! Mówiłem, że jesteś porządnym gościem. I jeszcze taki język, przy kobietach? Tyczy się to klasy społecznej, ale i wszystkich innych form strukturalnych nierówności. Stąd epitety takie jak „drące się baby”, „wściekli czarni mężczyźni” i nieskończona liczba podobnych pogardliwych określeń. Podstawowa struktura dręczenia poprzedza te wszystkie nierówności – jest ich kamieniem węgielnym. Myślę, że na tym polega kluczowy problem z ludźmi. Nie chodzi o to, że jako gatunek jesteśmy szczególnie agresywni. Raczej o to, że mamy tendencję do reagowania na agresję w bardzo zły sposób. Naszym pierwszym odruchem, gdy obserwujemy niesprowokowaną przemoc, jest albo udawanie, że nic się nie dzieje, albo – gdy staje się to niemożliwe – zrównanie napastnika i ofiary. Trochę tak, jakby agresja była zarazą, którą próbujemy odizolować, żeby nie przeniosła się na innych (dlatego psychologowie stwierdzają, że dręczyciele i ofiary są mniej więcej tak samo nielubiani). Poczucie winy wywołane podejrzeniem, że jest to tchórzliwy sposób zachowania (bo jest to tchórzliwy sposób zachowania), otwiera złożoną grę projekcji. Dręczyciel jest w niej postrzegany jednocześnie jako niepokonany złoczyńca i żałosny, niepewny siebie bufon, a ofiara staje się zarówno agresorem (bo łamie wszelkie konwencje społeczne, jakie dręczyciel przywołał lub wymyślił), jak i żałosnym tchórzem, który nie chce się bronić. Oczywiście, przedstawiam tu tylko szczątkowy zarys złożonej psychodynamiki przemocy i dominacji. Myślę jednak, że te spostrzeżenia mogą pomóc zrozumieć, dlaczego tak trudno jest nam współczuć między innymi uciekającym irackim poborowym, na których polowanie urządzili sobie amerykańscy żołnierze. Stosujemy tę samą logikę, którą stosowaliśmy w dzieciństwie, biernie patrząc, jak jakiś chłopak terroryzuje wijącą się ofiarę. Zrównujemy napastników i ofiary, upierając się, że obie strony są tak samo winne (zauważmy, że gdy tylko usłyszy się doniesienie o jakimś okrucieństwie, niektórzy natychmiast zaczynają się upierać, że ofiary też musiały zrobić coś okrutnego). I mamy nadzieję, że w ten sposób zaraza nas nie dotknie. To wszystko są złożone sprawy, nie twierdzę, że w pełni je rozumiem. Ale jeśli mamy dążyć do prawdziwie wolnego społeczeństwa, musimy zrozumieć, jak naprawdę działa trójstronna relacja między dręczycielem, ofiarą i publicznością, i opracować metody jej neutralizowania. Pamiętajmy, że sytuacja nie jest beznadziejna. Gdyby nie można było stworzyć struktur – nawyków, wrażliwości, form wspólnej mądrości – które czasem zapobiegają utrwalaniu się tej dynamiki, to egalitarne społeczeństwa jakiegokolwiek rodzaju nigdy nie byłyby możliwe. Pamiętajmy też, jak niewiele odwagi potrzeba, by udaremnić działania dręczycieli, za którymi nie stoi żadna instytucjonalna władza. A kiedy stoi, nie zapominajmy, że bohaterami mogą być ci, którzy po prostu uciekają.